Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

 

 

Bramreja zdobywa Giewont

A no witojcie w nasych górach, hej!

Mój ostatni urlop był troszkę wyjątkowy. Właśnie w tym roku, dokładnie 13 lipca minęło 5 lat od mojego wyjazdu z domu. Wiele dni minęło od tego momentu. Jak wiele się w tym czasie zmieniło to chyba widać na naszej stronie. I właśnie w ten jubileuszowy moment postanowiłam doświadczyć czegoś nowego. Zmiany, zmiany, zmiany, w wyniku których postanowiłam wybrać się po raz pierwszy w życiu w Tatry Polskie. Namówiłam mamę na trzydniową eskapadę. Tak więc w piątek 4 lipca wylądowałam jak zwykle na lotnisku w Pyrzowicach. Ale na tym kończy się rutyna poprzednich urlopów. Korzystają z pomocy mamy Tuśki dotarłam do domu po czym szybko przepakowałam manatki i pojechałam z mamą zaprowiantować się przed wyjazdem do Zakopanego.


… czwarta nad ranem …. A my wstajemy żeby zdążyć na autobus do centrum. Spod Pałacu Kultury do Katowic na Piotra Skargi na dworzec autobusowy. Tu chwilka czekania i podjeżdża nas PKS do Zakopanego. Autobus troszkę epoki komunizmu przypomina mi te same jakimi się kiedyś na kolonie w podstawówce jeździło, ale nie narzekamy. W autobusie trochę niewygodnie i trzęsie na koleinach. Po Wielkiej Brytanii też podróżujemy autobusami ale to duuuuża różnica. National Express wyposażony w lotnicze siedzenia, klimatyzację, WC, TV, przyciemniane okna itp. Nasz rodzimy PKS wprawdzie wyszedł z epoki „ogórasów” ale to był chyba jego ostatni sukces. Po dwóch godzinach jazdy mijamy Wawel i jedziemy na Nowy Targ by za chwilę zatrzymać się na dworcu autobusowym w Zakopanem. Przybywający tu turyści z Polski i zagranicy przechodzą tu chwilę zwątpienia co do standardów jakości w naszym wesołym kraju. Podobnie przedstawia się znajdujący się opodal dworzec PKP. Chyba czas coś z tym zrobić ??? „Uroku” całej chwili dodaje padający gęsto deszcz. Wysiadając z autobusu mamy już kilka ofert noclegu od czyhających na przyjezdnych naganiaczy do pensjonatów – taka nowa forma marketingu bezpośredniego. Dziękujemy za oferty i udajemy się w drogę do Pensjonatu ORAWA , w którym mamy zarezerwowany nocleg. Do pensjonatu docieramy po chwili błądzenia. W tym czasie mijamy kilka luksusowych aczkolwiek pustych domów wczasowych i pensjonatów. Nasz okazuje się przytulną chatką pod opieką starego, dobrego Orbisu. To oczywiście zapowiedź kolejnej, nostalgicznej podróży w dawne czasy. I tak oczywiście jest. Wyremontowane łazienki i restauracja ale pokoje to już inna sprawa. Białe ściany chyba jeszcze nigdy nie widziały farby emulsyjnej. Wewnątrz dwa tapczany na metalowych ramach, szafa, stolik i dwa krzesła, obrazek na ścianie, lampka i radio czyli wystój typu „wczesny gierek”. Jednak wszystko to rekompensuje nam obsługa. Panie są miłe i chętnie poświęcą chwilę czasu na pogaduchy o wszystkim. Tu nie ma tego pośpiechu jaki panuje w UK a tzw. customer service jest mniej oficjalny. Uiszczamy jeszcze 6 zł opłaty klimatycznej i rozpakowujemy się.


To teraz czas na chwilę aklimatyzacji czyli najlepiej wybrać się na spacer po Krupówkach. Tu tak naprawdę dopiero widać jak piękne jest Zakopane. Pracowici górale naprawdę zadbali o miasto a także dostarczają turystom wszystko co może im być potrzebne czyli catering, rozrywkę i możliwość wydania ogromnej sumy pieniędzy na zakupy. Po chwili wracamy na dworzec autobusowy by zakupić bilet powrotny. Jak się okazuje tu też nie jest łatwo ale na szczęście Pani z okienka wyjaśnia nam zawiłości nowej organizacji przejazdó autobusowych. Sprowadza się to do wyboru pomiędzy prywatnym przewoźnikiem a PKS. Można by pomyśleć, że prywatny będzie lepszy. Nic bardziej mylnego. Prywatny przyjeżdża tylko czasami więc aby nie tracić dnia na niepewne czekanie wybieramy PKS o 17.00 w poniedziałek. Teraz już spokojnie możemy sobie zwiedzać miasto.


Wracamy na Krupówki i podziwiamy występ zespołu muzycznego górali z … Peru. Potem wpadamy jeszcze na grilowanego pstrąga. W tym czasie deszcze przestaje padać i już coraz chętniej włóczymy się od straganu do straganu podziwiając lokalny folklor i rękodzielnictwo. Przystajemy chwilę na Równi Krupowej i podziwiamy majestatyczny masyw Giewontu, którego szczyt schowany w chmurach skrywa cel mojej jutrzejszej wyprawy.
Wracamy do Orawy i przygotowuje sobie kanapki i zapas soków na jutrzejszą wycieczkę na Giewont. Przed snem przeglądam tyle co zakupiony na Krupówkach przewodnik. Wcześniej w Internecie wyczytałam już wszystko co można było znaleźć na temat tej góry ale zawsze to dobrze mieć ze sobą pomoc książkową. Budzik ustawiam na 6.30 żeby rano wystartować na tyle wcześnie żeby wrócić przed nocą. Przyznać muszę, że dość nisko oceniam swoje możliwości taternicze. Przewodniki mówią o 3-3 ˝ godzinach marszu na szczyt. Ja zakładam dla siebie 4-5 dodają czas na liczne postoje. W końcu jestem żeglarzem a nie taternikiem. Dodając do tego fakt, że wszyscy w koło opowiadają o deszczowej pogodzie na niedzielę lepiej nadłożyć troszkę czasu niż potem się martwić w drodze.


Budzę się oczywiście już o 6.00 bo emocje nie pozwalają mi dalej wylegiwać się w łóżku. Herbatka, śniadanko, plecak na plecy i w drogę. Przy drzwiach zatrzymuje się na chwilkę porannych plotę Panią z recepcji. Jak się okazuje poranek jest całkiem ładny i chyba będę miała szczęście bo deszcz na dziś postanowił zrobić sobie odpoczynek. No więc nie ma co dyskutować – idę szlakiem czerwonym przez polanę Strążyska.Do bramy Tatrzańskiego Parku Narodowego dochodzę ulicą Strążyska, z której spoglądam na szczyt Giewontu jeszcze lekko spowitego mgiełką chmur ale już skąpanego w porannym słońcu. O 7.55 Pani z okienka drukuje mi bilecik i za 4.50 zł nabywam prawo do zmierzenia się pierwszy raz w życiu z Tatrami.


Szlakiem jak po sznureczku dochodzę do polany Strążyska. Chwila odpoczynku aby poprawić skarpety. Pięty zaczynają lekko piec. Czyżby moje ponad roczne catepilary miały mnie obetrzeć w tym marszu? Potem zaprawa taternicza przy podejściu na Grzybowiec (1311 m) Po drodze mijam dolomitowe igły Trzech Kominów wystające z lesistego zbocza. Podziwiam też szczyt Giewontu już całkowicie odsłonięty od chmur coraz bardziej rośnie w moich oczach. Zastanawiam się po co tak naprawdę mnie tam nogi niosą. Z tego co czytałam to widok jest piękny ale czy to warte jest 3 ˝ godzin marszu? A pięty zaczynają coraz bardziej puchnąć w butach. Podejście na Grzybowca jest dość strome i nie ma tu już wygodnej drogi. Stąpam z kamienia na kamień za każdym razem rozglądając się dokładnie zanim postawię stopę na śliskich po wczorajszych deszczach kamieniach. W lesistym terenie panuje duża wilgoć i ciężko się oddycha. Do tego schodząca jeszcze z góry woda wzbiera w potokach. Wreszcie wychodzę z lasu na skąpany w słońcu grzbiet Grzybowca. Wow! Ależ te nasze Tatry są piękne! Rozglądam się chwilę wyrównując oddech. Krótki odpoczynek i dalej w drogę zachęcona widokiem z tej wysokości do przodu pcha mnie ciekawość – jak jest tam na górze?


Słońce przypieka mi kark i ramiona ale w tej chwili nie zwracam na to uwagi podążając szlakiem na skalistym zboczu Małego Giewontu. Odszukuje znaki czerwonego szlaku. Chwila zaskoczenia na wapiennym żeberku gdzie aby iść dalej trzeba wspinać się rękami i nogami. Po drugiej stronie już tylko kamienisty szlak i … piękne widoki po prawej stronie. To dopinguje mnie do dalszego marszu. Na szlaku spotykam innych, bezsennych piechurów. Więc to nie tylko ja wybrałam się na wycieczkę wczesnym rankiem. Witamy się przyjaznym „dzień dobry”. Siadam na kamieniu, popijam soczek by po kilku minutach znów udać się w drogę. Wreszcie zaczyna się robić tłoczno co oznacza że doszłam już do miejsca, gdzie szlak czerwony łączy się z niebieskim wiodącym od Zakopanego przez Kuźnice. Spoglądam w górę i podziwiam cel mojej podróży. W przewodniku mówią, że natarcie na szczyt zajmuje około ˝ godziny. Ja już czuje tak mocno mojej pięty i płytki oddech, że zakładam iż zajmie mi to z godzinę. Kilka głębszych oddechów i w drogę. Jest godzina 11.00 Jak się okazuje zdobycie szczytu nie jest to taki trudne i już po 23 minutach podziwiam piękną panoramę Zakopanego oraz Tatr Wysokich. Siadam na kamieniu, biorę do ręki przewodnik i odczytuje nazwy: Kasprowy Wierch, Sinica, Dolina Gorczykowa, Dolina Cicha, Rysy. Och! Warto było się to wspiąć. To niesamowite spoglądać z góry na lecący helikopter. Odszukuje wzrokiem pokonaną przed chwilą trasę – Polana Strążyska, Grzybowiec. Po pół godzinnym odpoczynku trzeba wyruszyć w drogę powrotną. Z powodu bolących stóp postanawiam schodzić szlakiem niebieskim. U podnóża szczytu Giewontu zaklejam pięty plastrami – ups, nie mam już nawet odcisków. Skóra się zdarła. Boli, oj boli. Nogi napuchły więc nie dociągam sznurówek aby stopy miały trochę luzu w butach. Powolutku schodzę mijając liczne grupy turystów. Czasem udaje mi się usłyszeć jakiś obcy język co cieszy bardzo. Może obcokrajowcom Polska przestanie się kojarzyć tylko z wódką. Marsz z dół jest już łatwiejszy. Niebieski szlak to przyjemny spacerek, no może dla mnie. Podchodzący pod Giewont turyści jakoś inaczej to odczuwają. Ha! Ja już Giewont pokonałam! Teraz skacząc z kamyka na kamyk przystaję by napić się zimnej, orzeźwiającej wody wypływającej ze skał porośniętych kosodrzewiną. Podziwiam widoki, dostrzegam kolejkę na Kasprowy i przysłuchuje się rozmowom innych ludzi. Jedni już zawracają, inni podtrzymują się na duchu wzajemnie a jeszcze inni uspakajają dziecko w nosidełku! To już przesada. Targać takie maleństwo na górę. Dochodzę do schroniska na Hali Kondratowej. Tu przysiadam na kamieniu by opatrzyć stopy. Oj, nie wygląda to dobrze. Ale już blisko. W schronisku korzystam z toalety i zakupuje małą colę – moje zapasy płynów już się wyczerpały. Chwilkę przyglądam się schronisku. Tu też nic nie zmieniło się chyba od czasów komuny. Nawet rozpoznaję kubki – takie białe, szeroki i góry i wąskie u podstawy w jakich kiedyś podawano mleko w barach mlecznych. Do tego napisy informacyjne pisane chyba jeszcze ołówkiem kopiowym – łazienka otwarta od…do… Przyglądam się też ciekawej sytuacji. Do Pani przy barze podchodzi para obcokrajowców pytając – We would like to sleep here four nights. Pani otwiera szeroko oczy i patrzy na przybyszów. Ci zauważywszy jej zaskoczenie podają : Reservation. To już brzmi znajomo i Pani woła koleżankę z zaplecza do pomocy po czym pyta „dużymi literami” : NA-ZWIS-KO??? Teraz przybysze patrzą na nią wielkimi oczami. Po czym Pani rzuca wreszcie znajome : Name? Przybyła na odsiecz koleżanka odszukuje podane nazwisko na kartce. Ciekawie zapowiada się tym ludziom pobyt w schronisku. Welkome to Polandia!!!


Teraz już w chłodnym cieniu wysokich drzew podążam w dół do Zakopanego. Nogi dokuczają mi coraz bardziej i stawiam coraz mniejsze kroki wprost proporcjonalnie do zmniejszających się na szlaku kamyków. Wypływający ze skały potok uzupełnia moje płyny ale tu już nie chce się aż tak bardzo pić. Mijam klasztor sióstr Albertynek i przechodzę pod kolejką na Kasprowy widzianą wcześniej ze szczytu Giewontu. Wychodzę na asfaltową drogę a moje nogi zanoszą mnie wprost do przystanku autobusowego. Wsiadam do busa i jadę do Ronda. W pobliskim kiosku kupuje nowe plastry. Szybko poprawiam opatrunki. Stąd jeszcze chwila spaceru w dół ulicą Żeromskiego do pensjonatu. Podchodząc pod pensjonat przyspieszam kroku żeby, pomimo obolałych stóp, dziarsko wejść do środka. Przy ścianie budynku słyszę okrzyk mamy „Aga!” Podnoszę wzrok i pytam- Masz jeszcze te plastry na odciski, które kupiłaś wczoraj dla siebie ??? Teraz już obie mamy obolałe stopy. Jest godzina 16.00 gdy siadam na tapczanie i … O rety! Czemu tak bardzo boli mnie kark? Okazuje się, że niezabezpieczony kark i szyję mam oparzone od słońca. Na karku pojawiają się pierwsze pęcherze. W tym momencie podejmuję decyzję – w przyszłym roku przygotuję się lepiej do wyprawy na … Rysy! Potem prysznic i padam na łóżko zasypiając twardo jak kamienie na Giewoncie.


W poniedziałek pobudka dość wcześnie bo o 12tej trzeba opuścić pokój. Autobus do Katowic dopiero o 17tej. Co robić? Idąc w stronę Krupówek sprawdzamy zasobność portfeli – nie jest źle i można coś wymyślić. Zapada decyzja – jedziemy na Gubałówkę. Podchodzimy do dolnej stacji kolejki. Zaczepiają nas „koniki” sprzedające bilety a z megafonów dochodzi nas głos spikera ostrzegającego przed kupowaniem biletów od osób postronnych. Polska nie bardzo się zmieniła. Podchodzimy do budynku stacji i czytamy – bilet góra-dół 16zł - spoko. Wchodzimy do środka, stajemy w kolejce i jeszcze rzut oka na cennik nad okienkiem i … o! Bilet góra-dół 14zł. No to o co tu chodzi ??? okazuje się że płacimy 14zł za bilet i jedziemy do góry. Po kilku minutach lokujemy się przy stoliku na tarasie widokowym i popijając piwko podziwiamy widoki. Bijamy się z myślami – posiedzieć tu czy jednak przejść się troszkę. Decydujemy jednak przejść się trochę pomimo obolałych i obdartych stóp. Tu też zderzają się relikty komunistycznej przeszłości z kapitalistycznymi nowościami. W restauracji na stolikach białe wazoniki z napisem „Społem” i uchwyty na serwetki z napisem „Orbis” za to do toalety nawet dla gości restauracji cena 1,50 zł. Kiedyś chyba goście mogli korzystać z toalety za darmo. Ach ten kapitalizm! Spacer po Gubałówce a potem zjazd w dół i jeszcze na Stary Cmentarz na Pękowym Brzyzku przy którym stoi malutki, drewniany kościół z lat 1847-51 zbudowany jako pierwsza, zakopiańska świątynia. Na cmentarzu odnajdujemy groby Kazimierza Przerwy-Tetmajera, Karola Makuszyńskiego, Witkiewicza, Sabały i innych osób związanych z Zakopanem.
Teraz pozostaje nam już tylko dotrzeć do dworca autobusowego, odnaleźć właściwy autobus i … pożegnać nasze piękne, polskie góry. Hej!


Już od 15 lat zajmuje się żeglarstwem. Chodzenie po górach zostawiałam do tej pory innym. Cieszę się jednak, że postanowiłam wreszcie zmienić swój pogląd na tę formę rekreacji i turystyki. Będąc na Giewoncie zobaczyłam jak szerokie mogą być horyzonty i jak daleko może sięgnąć ludzki wzrok jeżeli tylko zadamy sobie trochę trudu aby zająć właściwe miejsce do obserwacji. Warto jest też sprawdzić swoje możliwości w innym terenie i okolicznościach. Wiem, że nie mam choroby morskiej na morzu a teraz wiem, że mogę pokonać swoją słabość i nawet obolałe stopy nie powstrzymają mnie przed wejściem na szczyt i osiągnięciem celu. I tak jakoś się dzieje, że moja poprzeczka zaczyna się podnosić. Stawiam sobie już nowe cele i planuję nowe wyprawy. Jak to powiedział Gandalf we Władcy Pierścieni – Niebezpiecznie jest wychodzić za próg bo nie wiadomo gdzie nas nogi zaniosą. A ja mówię – niech niosą gdzie chcą tak długo jak tylko mogą!

Ze szczytu Giewontu , z żeglarskim pozdrowieniem i góralskim Hej!
Bramreja

6 lipca 2008