Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

Kolej warszawsko-wiedeńska, Dąbrowa Górnicza i wspomnienia z dzieciństwa

Czyli jak zmienia się nasza Polska.

 

W 1847 roku w obecnej dzielnicy Dąbrowy Górniczej Ząbkowicach wybudowano dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej i przejechał tędzy pierwszy pociąg. Było to tym większym sukcesem, że niewiele tak techniczne zaawansowanych linii kolejowych funkcjonowało w tym czasie w Europie. Oczywiście przy takiej inwestycji zaraz zaczęli się pojawiać przedsiębiorczy ludzie szukający lepszego życia w rozwijających się miejscach. Taka kolej rokowała duże nadzieje na rozwój gospodarczy okolicy. W tym to okresie, z inicjatywy przedsiębiorczego człowieka został wybudowany w niedalekiej odległości od dworca całkiem okazały pałacyk. W czasie II wojny światowej mieszkał tu niemiecki oficer zarządzający okupowaną okolicą. Po wojnie budynek został oddany pod zarząd PKP i stał się siedzibą dla biur odcinka drogowego oraz urządzono na piętrze mieszkania dla pracowników kolei.

Tak to właśnie od budowy kolei warszawsko-wiedeńskiej przechodzimy do wspomnień z dzieciństwa. Otóż właśnie w tym pałacyku zamieszkali moi rodzice wraz z malutkim Bezanem i to w tym domu stawiałam swoje pierwsze kroki na własnych nóżkach. Jako dzieciaki biegaliśmy po otaczającym pałacyk parku, graliśmy w piłkę doprowadzając pracujących w biurach kolejarzy do nerwicy, skakaliśmy po drzewach i goniliśmy się wokół fontanny. Była w niej jeszcze woda, choć już nie pamiętam żeby tryskała wodą. I tak była ona świetnym miejscem do zabawy. Przed wejściem wyłożonym wtedy jeszcze piaskowcem roztaczał się piękny, okrągły klomb otoczony żywopłotem, alejkami i ławeczkami. Początkowo mieszkaliśmy w mieszkaniu od strony głównego wejścia a potem przeprowadziliśmy cię do mieszkania z tyłu z wejściem od strony ogrodów, które wtedy jeszcze przylegały do ściany pałacyku. W parku za klombem była malutka górka, która zimą stawała się centrum zabawy na śniegu. To tutaj ćwiczyłam pierwsze ślizgi na nartach i zaprzęgałam psa do sanek. Cała szczęście, że wtedy pies był psem i nikt nie podał nas do sądu o znęcanie się nad zwierzęciem.

PKP jakoś dbała o to miejsce i można było cieszyć się ciekawą roślinnością w tym konwaliami, zawilcami, przebiśniegami, wspaniałymi kasztanami, klonami i dębami. Budynek był ogrzewany wspaniałymi piecami kaflowymi, które chociaż nieremontowane od lat służyły nam ogrzewając ogromne pomieszczenia. Aby oddać wielkość tych pomieszczeń powiem tylko, że w pokoju z balkonem jeździłam dookoła stołu na hulajnodze, czym doprowadzałam moją mamę do wściekłości zwłaszcza, kiedy takie rajdy urządzałam w sobotę czy w niedziele po tym jak na weekend mama wypastowała i wyfroterowała gumolitową podłogę na wysoki połysk. Oj, to były czasy.

Pamiętam że mieliśmy wtedy stary telewizor lampowy i ojciec często toczył z nim dyskusje i śrubokrętem próbował nakłonić go do działania. Czasem aby obejrzeć Czterech Pancernych albo jakieś bajki musieliśmy korzystać z uprzejmości pracowników PKP z biur na parterze. Siedzieliśmy wtedy cichutko i oglądaliśmy ukochane programy w biurach. To w tym pałacyku przeżyliśmy tą pamiętną niedziele, kiedy nie było teleranka.

Najwięcej radości jednak sprawiały nam zawsze lokomotywy, które jako atrakcja i ciekawostka stały na bocznicy na torach zaraz przy ogrodzeniu naszego parku. Zawsze jak te wyjeżdżały na trasę biegliśmy do okna albo do furtki wychodzącej na tory i oglądaliśmy lokomotywy parowe przejeżdżające przed naszymi oczami. Funkcjonowała wtedy cała infrastruktura do utrzymania i obsługi tych lokomotyw. To był czas, kiedy pociągi jeździły co kilka minut a stacja kolejowa tętniła życiem. Pociągi towarowe wiozące niesamowite ilości węgla, stali, żywności i wielu innych dóbr mijały nasz dom i musieliśmy ciągle uważać jak i gdzie się bawimy. Zabawy czasem wychodziły poza mur otaczający park i tak lądowaliśmy na bocznicy kolejowej gdzie stała drezyna. Kiedyś nawet za sprawą sklepanego gwoździa udało nam się ją uruchomić! Trzeba było widzieć miny kolejarzy z bocznicy kiedy zobaczyli grupkę dzieciaków odpalających drezynę! Uciekaliśmy ile sił w nogach żeby nas nie złapali. Chłopaki przeskoczyli przez ogrodzenie a ja byłam za mała. Obrałam kierunek na furtkę, w której stał rosły kolejarz zagradzając mi drogę. Biegłam wprost na niego po czym upadłam na kolana i przebiegłam na czworaka pod między jego nogami. Stał osłupiały a ja biegłam co sił w malutkich nóżkach do drzwi domu gdzie chłopaki czekali z uchylonymi dla mnie wejściowymi drzwiami. Po czym zasunęli sztangę i uciekliśmy do mamy, która już chyba przywykła do kolejarskich skarg na nas i tym razem znów udało się nam ujść cało.

Kiedy zaczęłam chodzić do zerówki okazało się, że pobliską przychodnię kolejową będą przerabiać na szpital dla przewlekle chorych. W parku pojawiły się ekipy budowlane i zaczęli kopać fundamenty. Kilka metrów od naszego domu zaczęło powstawać prosektorium. Na początku nie wiedzieliśmy o co chodzi i mieliśmy ubaw biegając po zastygającym betonie ale potem zaczęło wyrastać ogrodzenie i większa część parku oraz nasza górka stała się dla nas niedostępna. Cóż na bezczelność! Ale w tym czasie dotarły do nas informację, że i biura odcinka drogowego i my jesteś przeznaczeni do przeprowadzki. Kiedy dotarłam do półrocza w zerówce okazało się, że będę musiała zmienić szkołę. Dostaliśmy mieszkanie w Myszkowie i tam zostałam, ku mojemu przerażeniu, posłana do przedszkola bo tamtejsze szkoły nie prowadziły klasy zero. Koszmar! Z ławki szkolnej zostałam posłana na dywan a moje książki zamieniono na klocki i pluszowe misie! Na szczęście trwało to tylko kilka miesięcy i z radością pobiegłam do szkoły. Nowe otoczenie, nowa szkoła, nowi koledzy sprawili, że zapomniałam jakoś i o parku i o górce i lokomotywach. Czasem tylko słyszałam jak rodzice rozmawiali, że pałacyk został całkowicie opuszczony i jest teraz miejscem regularnie okradanym przez okolicznych zbieraczy złomu. Jak już wytargali wszystko co się nadawało do użytku czy sprzedaży zaczęli tam nocować kloszardzi. Kiedy przeprowadziliśmy się do Sosnowca często przejeżdżaliśmy pociągiem obok pałacu i zawsze przyklejaliśmy nos do szyby aby chociaż przez krzaki zobaczyć czy jeszcze jest nasz pałacyk. W latach dziewięćdziesiątych zaczęliśmy regularnie jeździć na Pogorię do klubu Hutnik. Wtedy to na nowo odżyło zainteresowanie tym miejscem, które kiedyś było naszym domem. Wtedy to dowiedzieliśmy się, że był tam pożar i ze względu na niebezpieczeństwo zawalenia okna i drzwi zostały zamurowane. To nie zatrzymało wandali i kloszardów przed dalszym niszczeniem tego jakże pięknego kiedyś budynku.

Kilka tygodni temu, będąc w drodze do Krakowa, wraz z mamą czekałyśmy na pociąg. Przyjechałyśmy do Ząbkowic za wcześnie i żeby nie stać i nie marznąć poszłyśmy spacerkiem pod pałacyk. To co zobaczyłyśmy przeraziło nas! Zawalony dach, wypalone belki, puste oczodoły okien, masa śmieci i zaniedbany, zapomniany park. Minęło jakieś 27-28 lat od kiedy wyprowadziliśmy się stąd. Lokomotywy już dawno odjechały, szpital zdążyli w tym czasie już zlikwidować a pałacyk zdemolować do takiego stanu, że jakakolwiek odbudowa jest niemożliwa albo tak trudna, że nikt nie podejmie takiej pracy i inwestycji.

Najbardziej smuci nas fakt, iż nie udało nam się wrócić tu, kiedy jeszcze mogliśmy uratować coś, z naszego odkrycia, jakiego dokonaliśmy tuż przed wyprowadzką do Myszkowa. Otóż jak już troszkę podrośliśmy i umieliśmy sobie poradzić z tymi czy innymi drzwiami udało nam się dostać na strych. Pod blaszanymi płytami pokrywającymi budynek dotarliśmy do szybów wentylacyjnych, przez które mogliśmy podsłuchiwać pracujących w biurach naszych „ukochanych” kolejarzy, ale i odkryliśmy dziwne pomieszczenie. Jako że była to część strychu dziwne wydał nam się że jest tam zrobiony sufit i otynkowane ściany. Początkowo było to miejsce naszych zabaw i tu udoskonalaliśmy umiejętności malarskie rysując po ścianach i suficie. To chyba w trakcie jednej z takich zabaw część tynku odpadła. Dziecięce paluszki mają niezwykle odkrywczą zaletę i szybciutko dogrzebaliśmy się do schowanych pod tynkiem gazet. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy, że są to niemieckie gazety z okresu wojny! Na pożółkłych kartkach widniały gotyckie czcionki i faszystowskie symbole. Troszkę się tym wystraszyliśmy, ale nie chcieliśmy tego tak zostawić i grzebaliśmy w tym tynku. Niestety musieliśmy się przeprowadzić a tym samym porzucić to odkrycie. Byliśmy za mali żeby dokończyć poszukiwań a kiedy tu wróciliśmy było już za późno.

Tak to kolejny kawałek historii przepadł i mamy z tego powodu poczucie wielkiej straty. Wiedzieliśmy że być może było tam coś ważnego ale nie mogliśmy nic zrobić. Ileż to razy w dorosłym życiu doświadczamy takiego samego uczucia – wiemy że coś można zrobić ale nie mamy na tyle możliwości aby podjąć działanie. Dlatego ważne w życiu jest aby wtedy, kiedy możemy coś zrobić nie stać bezczynnie tylko to działanie podejmować.

 

Agnieszka Bramreja Mazur

Londyn, 08.12.2010

Ps. Jeżeli ktoś posiada zdjęcia tego miejsca albo jest w posiadaniu informacji na temat tego pałacyku prosimy o informacje. a.mazur@pogoria.org

 

 

stat4u