Przepisy, rzeczywistość i granice zdrowego rozsądku czyli paradoksy angielskiej codzienności.
Od 2003 roku mieszkam w Wielkiej Brytanii i codziennie spotykam się z tak dużymi rozbieżnościami pomiędzy rzeczywistością i teorią, pomiędzy prawem a normami społecznymi pomiędzy zdrowym rozsądkiem a jego totalnym brakiem, że czasem zastanawiam się jak to możliwe że ten kraj jeszcze funkcjonuje. Jednak za każdym razem przechodzę nad danym zjawiskiem do porządku dziennego. Tym razem już moja cierpliwość się wyczerpała a moja dalece posunięta tolerancja już dłużej nie mogła tłumaczyć tego co zobaczyłam.
Niedawno, bo kilka dni temu, wybraliśmy się z Bezanem do naszych znajomych Tomka i Iwony żeby zobaczyć ich nowy jacht. Tomek i Iwona to młodzi ludzie, którzy zakochali się w wodnych sportach. Tomek jest płetwonurkiem i tu w UK zdał już egzaminy na tutejsze licencje. Iwona dzielnie wspiera go swoim rozsądkiem i wiedzą. Razem tworzą zgrany duet i chyba to dobrze, że zamiast trwonić pieniądze na imprezy postanowili zainwestować w łódkę. Co do samej jednostki nie można mieć zastrzeżeń – nieźle wyposażona na deku, prawie nowe żagle, olinowanie, oświetlenie zgodnie z przepisami. Wymaga tylko dekoracji wewnątrz ale Tomek – złota rączka – już się tym zajął. Problemem jest tylko to co zobaczyliśmy wokoło jachtu czyli – PORT.
Widziałam w UK dziwne rzeczy – brudne, zaniedbane domy i luksusowe apartamenty, eleganckie i niewyobrażalnie drogie sklepy i brudne budy ze śmierdzącym mięsem, wspaniałe ogrody i zaniedbane chaszcze, ekskluzywne samochody i jeżdżące wraki, ale to co zobaczyłam w miejscu gdzie cumuje jacht naszych znajomych po prostu mnie zwaliło z nóg. Żaden ze znanych mi portów czy nawet śródlądowych przystanie w Polsce otwartych dla ludzi nie przypominało tego co odwiedziłam ostatnio. Nie tego się spodziewałam po angielskich przystaniach. Odwiedziliśmy już kilka miejsc w UK (Portsmouth, Southampton, Bristol, Hartelpool) Tak samo w Londynie zwiedziliśmy kilka klubów śródlądowych i z dojściem do Tamizy. Widzieliśmy standardy panujące w tych miejscach i nie bardzo rozumiem jak się to ma do tego co zobaczyłam.
Kiedy wysiedliśmy z samochodu nie bardzo wiedziałam czy znajduję się w porcie czy na wysypisku śmieci czy też składnicy złomu. Pierwszy rzucił mi się w oczy przerdzewiały dźwig i ten zwisający hak! Otoczenie też raczej budowlano-złomiarskie – wraki samochodów przerdzewiałe i odrapana farba. Potem przyszedł czas na przystań – o zgrozo! Nie wiem czy wejść na pomost czy nie? Wiem, że przy niskim stanie wody tu nie ma jej w ogóle ale te deski ?!? nie bardzo uśmiecha mi się złamanie nogi czy kąpiel w błocie. Przy wejściu na pomost – ups! Co to jest? Pewnie można by to zaliczyć do jakiś zabytków gdyby tylko stało to w muzeum. Tu jednak jest to kolejny rupieć – kawał złomu który chyba nie bardzo się ma do standardów bezpieczeństwa. Za chwilę mijam coś, co kiedyś było pewnie pięknym kutrem rybackim – teraz straszy troszkę swoim technicznym stanem. Idziemy dalej i … o to chyba najlepsza część tego portu ale o tym dowiedziałam się dopiero jak poszłam troszkę dalej. Kolejny pomost wręcz mnie przeraża! Tu zamiast wejścia leżą dwie leciwe deski, które znacznie uginają się pod stopami. Kilka kroków dalej zjazd do wody zastawiony jakimiś betonowymi płytami i … O! Koparka :) No to jest tak naprawdę najważniejsze wyposażenie portu. Dalej coś ciekawego – całkiem przyzwoity zjazd do wody ale co tu znalazłam? Leciwy jacht, który chyba nie ma szans na wypłynięcie z tego portu.
Wracam do moich znajomych. Rozpalony grill pachnie świetnie. Czekając na szaszłyki i kiełbaskę rozglądam się dookoła. Niedaleko dostrzegam blaszany hangar – chyba z czasów II wojny światowej. Moi znajomi pytali o niego tutejszych żeglarzy – to podobno kiedyś było małe lotnisko polowe. Stan tego budynku pozwala mi w to wierzyć! W jednej ze stert rupieci Bezan dostrzega całkiem nowy trzonek i tak zostaje lokalnym Neptunem. I tak biesiadujemy sobie w oczekiwaniu na wodę.
W końcu już możemy wypłynąć. Tu znów czeka mnie ciekawostka – przy ujściu kanału zauważam piękne złomowisko! Po prostu cudo, jakiego nie zobaczycie przy żadnym chyba porcie! Mijamy ten zapomniany zaułek.
Doświadczenie w UK nauczyło mnie używania wyobraźni by zaakceptować różne dziwactwa tego kraju ale to co tu spotkałam po prostu nie mieści mi się w głowie. Nie wiem jak się ma ta rzeczywistość do wygórowanych przepisów Royal Yachting Association? Co mogę powiedzieć o standardach bezpieczeństwa tej przystani? Tu nic nie jest w normie. Wszystko czego się nie dotknę wymaga niesamowitej ostrożności i zręczności aby nie zrobić sobie krzywdy. Higiena w tym miejscu to także abstrakcja – toaleta i jest, owszem tak ale bez wody. To znaczy woda jest ale tylko w kranie na nadbrzeżu. Wiec aby skorzystać z toalety trzeba najpierw wziąć z niej wiaro, napełnić wodą (jakieś 10 metrów dalej) wrócić i skorzystać z toalety ale nie zapomnieć wcześniej umyć rąk a dopiero potem zlać wodę do muszli. W innej kolejności ręce musimy myć pod kranem (jakieś 10 metrów dalej) ale wtedy trzeba nie zapomnieć zabrać mydła. Czynność dość prosta wymaga dużej wyobraźni.
Najciekawsze jest to, że za postój w tym miejscu jachtu (jak widać na zdjęciach nie zbyt dużego) nasi koledzy muszą płacić 40 funtów miesięcznie! Za co? Nie wiem, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że jacht został kupiony za około 700 funtów, to roczny postój w tej marinie to połowa wartości jachtu! Czyli 2 lata i już jesteśmy powyżej ceny jednostki.
Nie wiem czy to co tu zobaczyłam to norma w małych portach w UK czy tylko jednorazowy przypadek. Wiem jednak, że nie powinno to mieć miejsca w kraju, w którym nie pozwala się doświadczonym żeglarzom wchodzić na pomost bez kamizelki asekuracyjnej a barierki strzegą dostępu do każdego stawu, bagna czy sadzawki. Może trzeba by troszkę wypośrodkować te przepisy i albo zrezygnować z głupiej nadopiekuńczości na rzecz lepszego szkolenia albo po prostu zastanowić się nad sensem wprowadzania w życie głupich przepisów, które w rzeczywistości są tylko suchą teorią czy pobożnym życzeniem.
Życząc powodzenia na szlakach żeglownych UK pozdrawia was