Grzybobranie w Londynie
Bramreja, 03.09.2007
Polska, rok 2002 - moje ostanie grzybobranie w rodzinnym kraju. Zbieranie grzybów zaszczepił we mnie ojciec kiedy byłam mała. Z czasem to już nie chodziło tylko o zbieranie grzybów. Chodziło o samo przebywanie w lesie. Bez względu jaka to była pora roku chodzenie po lesie sprawiało mi dużo radości. Zwłaszcza, kiedy koło mnie biegał Hektor. W zimie tropiliśmy zwierzaki podążając za tropem na śniegu a w lecie przemierzaliśmy leśne ostępy w poszukiwaniu wszystkiego - jagód, borówek, grzybów, poziomek, jeżyn. Włóczyliśmy się po lesie z aparatem fotograficzym. Na Pogorii wstawałam o 6tej rano, po cichutku, żeby nie obudzić Mamy i Tomka, najpierw wypuszczałam Hektorka na dwór a potem sama ubierałam się, pakowałam scyzoryk, woreczek, garść cukierków, aparat fotograficzny, telefon komórkowy i wychodziłam za Hektorem. On już wiedział, że zaraz będzie nasz rytualny już i znany wszystkim w okolicach "spacerek". Dwie godziny włóczęgi - bo oczywście o 8.00 musieliśmy podnieść banderę a potem wypić herbatkę i przywitać wszystkich wstających później od nas. Wiosną i latem po lesie chodziliśmy głównie sami ale pod koniec sierpnia zaczynało się
robić tłoczno. Zaczynaliśmy już wrastać w krajobraz pogoriańskiej jesienii - ja i mój Hektorek. Wszyscy wiedzieli, że przed ósmą będziemy wracać i zdarzało się, że znajomi z ośrodka, popijając poranną kawę czekali, jak będziemy maszerować od strony lasu. Pytali czy już są pierwsze sygnały grzybobrania. Czasem nie chciało mi się iść. Próbowałam przekupić Hektora lub przetłumaczyć mu, że może pospalibyśmy dłużej ale zawsze się znalazł jakiś jego adwokat i potem mi się obrywało za niewyprowadzanie psa na spacer. Ach, to był prawdziwy "pies z naszej wsi".
W 2003 roku nasza tradycja została przerwana - cóż, życie.
Postanowiłam jednak w minioną niedzielę samotnie, ale ze wspomnieniem w pamięci, wybrać się na poszukiwanie natury w Londynie. Natchnęło mnie do tego spostrzeżenie z wyprawy na ryby - w Londynie rosną jeżyny! wiec może i znajdę coś jeszcze? Na swoje nieszczęście - znalazłam, ale o tym za chwilę.
Rozmyślałam - gdzie się tu wybrać ?!? Gdzie szukać, żeby udowodnić sobie i światu, że ta ogromna metropolia nie poradziła sobie z naturą i że ta ostatnia ciągle towarzyszy nam w życiu codziennym czekając na
sprzyjający moment żeby wybuchnąć. Hade Park - to będzie dobre miejsce - trawniczki równiutko przycięte, krzewy i drzewka opisane tabliczkami - jednym słowem kontrolowany przez człowieka park - tak samo jak całe to miasto. Na szczęście lata włóczęgostwa po lesie i wychowanie na wsi dało mi dużą wiedzę na temat przyrody jak i umiejętność obserwowania jej. Zaczęłam od kasztanów i żołędzi. Wątpie czy teraz to się jeszcze praktykuje w szkołach ale w podstawówce, po rozpoczęciu roku szkolnego, zabierano nas do parku lub lasu żeby nazbierać kasztanów i żołędzi a potem robiliśmy z tego "ludziki" dokładając zapałki i plastelinę. Nawiasem mówiąc - ciekawe czy teraz ktoś to jeszcze robi w szkołach czy poza nią? Tak więc postanowiłam nazbierać trochę kasztanów. Przypomniało mi się jak robiliśmy
zielniki. Całe wakacje musieliśmy uganiać się za kwiatkami, listkami itp. W tym nie byłam dobra. Inne dzieciaki zrywały masę zielska i wklejały do albumu bez łądu i składu. Ja musiałam nie tylko wyszukać odpowiednie zielsko ale jeszcze z encyklopedii wypisać o nim jak rośnie, gdzie rośnie, jak się nazywa po łacinie a musiałam jeszcze posegregować to zielsko na trawy, drzewa, krzewy ... Mój zielnik zawsze był cienki bo nie chciało mi się całych wakacji poświęcać zielnikowi a że takie detale zajmowały czas to efekt był taki, że mój zielnik zawsze był dość krytykowany przez nauczycieli a mnie przypisano etykietkę - zdolny leń - bo może i mój pomysł był dobry ale mało efektowny. Życie!
Tak więc w Hade Parku przechadzając się pod drzewami znalazłam pieczarkę -
wielgachną, wyschniętą i robaczywą ale to oznaczało, że jest szansa na coś więcej niż kasztany. Z nosem przy ziemi, wzbudzając ogólne zainteresowanie spacerowiczów kontynułowałam poszukiwania. Runo leżne raczej tu marne ale i w tym nieprzyjaznym środowisku zagnieździły się "sitaki" zielonkawe grzybki rosnące prawie wszędzie, dość smaczne zwłaszcza smażone z maślakami. Czyli nie jest w tym Londynie tak źle.
Potem, jak się okazało ku mojej zgubie, natrafiam na cały rząd orzechów
włoskich. Tu zaczyna się mój wyścig z wiewiórkami! Te małe, zwinne istotki biegają po całym drzewie i zrywają orzechy a potem zakopują w okolicy by po chwili wspinać się po następny orzech. Czy one faktycznie w zimie odnajdują swoje zdobycze czy tylko instynkt nakazuje im na jesieni zakopywać orzechy by w zimie zajadać fistaszki i herbatniki od turystów i spacerowiczów? Ot, takie przdsiębiorcze zwierzaki.
Udało mi się jadnak kilka razy uprzedzić wiewiórki i uzbierać pokaźną garść świeżych orzechów. Niestety, orzechy okazały się być jak najbardziej naturalne i moje ręce zabarwiły się na brunatny kolor. Teraz chodzę z rękami w kieszeni ale nie z pogardy dla świata ale ze wstydu :)
Tak to zakończyła się moja wyprawa po leśne runo w centum drugiego co do wielkości miasta Europy.
Pozdrawiam i życzę udanego grzybobrania,
Bramreja
