Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

Brighton raz jeszcze

Autor: Bramreja
Londyn, 20.08.2007

Tak właściwie to zależy dla kogo. Ale zacznijmy od początku. Anię spotkałam pierwszy raz w 2003 roku kiedy mieszkałam jeszcze w miejscowości Crawley gdzie los rzucił mnie po przyjeździe do Wielkiej Brytanii. Mój ośmiomiesięczny pobyt w tym przytulnym, trochę prowincjonalnym miasteczku, był bardzo bogaty w doświadczenia życiowe. Los chciał, że w dwa miesiące po moim przyjeździe do Crawley przyjechała także Ania. Losy jej kompanów i moich tak się jakoś potoczyły, że pewnego dnia okazało się, że jesteśmy opuszczonymi przez innych, pokrewnymi duszami. Ania wcale nie chciała mnie opuścić a jak już to się stało i Ania wyjechała do Londynu, to los rzucił mnie za nią do tego paskudnego miasta. Jeszcze w Crawley, kiedy wracałyśmy po kolejnym ciężkim dniu pracy w hotelu Arora, siadałyśmy na kanapie w saloniku, zagryzając ohydny tostowy chleb posmarowany smalcem trochę przypominającym domowy i planowałyśmy sobie jak by to było fajnie gdzieś pojechać. I wtedy wymyśliłyśmy Brighton! Życie jednak często nam płata figle i przez cztery lata (Rety! Jestem tu już tak długo?!) nie dane nam było zrealizować naszego planu. Ja wprawdzie wybrałam się z Bezanem i Mamcią do Brighton na wiosnę ale Ania wtedy była w Polsce. I znów się nieudało.

W końcu zapadła jednak decyzja! W pierwszy sierpniowy weekend jedziemy! Zadzwoniłam do Ani i mówię – Kupuję bilety a ty się pakuj! We dwójkę to jednak za mało żeby było wesoło więc namawiamy jeszcze Bezana i Patrycję. Co ja wygaduję? Namawiamy! Wystarczyło „rzucić hasło” i odpowiedź była oczywista. Bezan zaoferował się, że przygotuje prowiant. Kupił nawet specjalnie dwulitrowy termos żebyśmy miały na plaży gorącą kawę! Uroczo!

W sobotę 4 sierpnia meldujemy się na Victoria Coach Stadion. Tu pozwolę sobie na chwilę refleksji. 13 lipca 2003 roku o 13.55 wyjechałam z Katowic aby 15 lipca wysiąść właśnie w tym miejscu z autokaru. Tu zaczęła się moja emigracyjna przygoda. Wtedy miejsce to przerażało mnie. Obcy kraj, obce miasto, obcy język, obcy ludzie … Teraz po czterech latach już jest inaczej. Kraj jest całkiem przyjazny, miasto stało się moim drugim domem, język już nie przeszkadza a ludzie? Rety, po czterech latach spotkała mnie nagroda! Jestem w początku swojej emigracji z … życzliwymi mi ludźmi! Odnajdujemy właściwy bus i wsiadamy. Oj, coś tu jednak jest nie tak. Dookoła autobusu biega rozkrzyczana mała, osóbka i robi niezłe zamieszanie. To jest Michel. Michel nie używa mikrofonu ale wszyscy doskonale ją słyszą nawet na końcu autobusu – my na nasze nieszczęście siedzimy na początku. Michel wsiada za kierownice a my chcemy wyskoczyć zanim zamknie drzwi. Niestety! Jedziemy. Michel prowadzi! Po drodze przez Londyn Michel stoczyła walkę na kilku przystankach z pasażerami – jednych zabrała ale innych nie. Czemu? Tylko ona wie. Na lotnisku w Gatwick Michel zabija butem osę na szybie i opuszcza nas. Mamy nowego kierowcę. Ten już musi używać mikrofonu. I już bez dodatkowych atrakcji dojeżdżamy do Brighton. Słońce, szum morza, powiew wiatru, plażowicze i …. kamienie! To właśnie całe Brighton!

Na pasażu wzdłuż plaży szykuje się jakaś impreza – parada równości. My jednak mijamy to zgromadzenie i szukamy miejsca na plaży. Jest odpływ więc plaża wydaje się ogromna – kamienista ale rozgrzana słońcem. Rozkładamy koce a Bezan rzuca hasło – Śniadanie! Najpierw z kamieni robimy sobie stolik. Dla mnie to nie problem. Mam wprawę. Po tym jak ostatnio na wiosnę kazał mi z kamieni budować zamek to stolik nie jest dla mnie żadnym wyzwaniem. Ale zaraz! Co on wyciąga? Białe serwetki?!? Przesada. Stoliczek, przykryty białymi serwetkami, nakrywa się śniadaniem. Są rogaliki, kanapeczki, kawa z mlekiem, owoce. Po prostu – WYPAS!

Po śniadanku trzeba sprawdzić jaka woda. Wskakujemy do słonego Kanału Angielskiego (czy też La Manche). Uśmiechnięci i wykąpani siadamy na kocyku, popijamy winko z cytrynką i wystawiamy nasze białe ciała do słońca. Pełny relaks.

Po krótkim leniuchowaniu zostawiamy Bezna na straży a ja z Anią i Patrycją idziemy uzupełnić zapasy wina, zobaczyć paradę równości i poszperać po stoiskach przy plaży.

Tłum coraz większy. Pogoda wspaniała przyciąga plażowiczów. Wracając mamy mały problem z odnalezieniem Bezana. Uf, znowu na kocyku, w promieniach słońca. Bezan wpada na genialny pomysł żeby zakopać w kamieniach butelki z winem. Na skraju wody wygrzebuje dwa dołki i zasypuje butelki w kamieniach – będzie się winko chłodzić. Pluskamy się beztrosko w wodzie i zapominamy o takiej maleńkiej sprawie jaką jest przypływ. Podnoszący się stan wody zakrył miejsce, w którym Bezan zakopał butelki. Wychodząc z wody Ania znalazła jedną butelczynę dryfującą na fali. A gdzie druga!?! Mina Bezan wyraża rozpacz! Rozpoczynamy poszukiwania zaginionej buteleczki. Przekopujemy kamienie. Niestety bezskutecznie. Naszym wysiłkom przyglądają się z boku dwie plażowiczki. Bez komentarza ale ten drwiący uśmieszek na ich twarzach mówi nam wszystko. No cóż – straty muszą być. Otwieramy pozostałe winko. Ach, rozkosz mi jedyna! Kubeczek z winem w dłoni i tyłek w chłodnej wodzie pod słonecznym, błękitnym niebem. Ani jedna chmurka przez cały dzień nie zakłóciła naszej rozkoszy! Opalamy się, kąpiemy – po prostu rozpusta!

Przypływ powolutku wdziera się w brzeg. Plaża maleje w oczach i zaczyna podmywać nasz kocyk. Osz ty! Przesuwamy się ale tylko troszkę – przecież dalej się nie wedrze. Nic bardziej mylnego. Nieugięty przypływ znów nas dopada i znów musimy się przesuwać. Plażowiczki się uśmiechają bo spryciary od razu usiadły wyżej. W końcu przypływ osiąga swój najwyższy punkt a nasz kocyk już bezpieczny ochrania nas przed kamieniami na plaży. Leżymy i opalamy się a raczej suszymy bo to już powoli zbliża się koniec naszego plażowania. Dobrze, bo moje ciało zaczyna przypominać rozżarzony węgiel a i Bezan nie ciekawie się zaróżowił i już od jakiegoś czasu ukrywa się pod koszulą. Ania zahartowana po urlopie w Polsce brązowieje coraz bardziej a Partycja zużyła jej cały zapas kremu - bo to od opalania zmarszczki się robią. Ach te kobiety po trzydziestce!

W końcu zbieramy manele, pakujemy do toreb i plecaków i maszerujemy do autobusu modląc się, by za kierownicą nie spotkać Michel. W drodze powrotnej po prostu śpimy – nie mamy siły nawet wyglądać przez okno. Umęczeni ale szczęśliwi i odprężeni wracamy do Londynu. Jeszcze tylko podróż metrem i buziaki na pożegnanie. W domu dopiero widzę jak bardzo mnie spaliło słonko. O zgrozo! Tylko patrzeć jak będzie mi schodzić skóra! A niech tam! Warto było!

I narobiłam sobie tym wyjazdem. Ania już mnie naciska – Zorganizuj następny wyjazd! Pewnie że tak. Tym razem wcześniej niż za cztery lata !!!

 

Galeria