Festiwal Piosenki Żeglarskiej „ Tratwa”
Autor: Tomasz Mazur
Tak bowiem dokładnie nazywała się impreza na którą ta postanowiliśmy się wybrać. Impreza ta miała swoją stała datę, a mianowicie 11 listopada. Jest to święto i jak wiadomo dzień wolny od pracy. W listopadzie też większość klubów zakończyła już swoją działalność, przygotowując się do zimowania. Datę więc organizatorzy wybrali kapitalnie. Żeglarska brać rozpędzona jeszcze po całym sezonie, przy pieśni i kufelku mogła wyhamować emocję. W roku tym, pamiętam dobrze, że festiwal odbywał się w Katowickim „Spodku” nie jednak w sali głównej. Organizatorzy koncertu umiejscowili swoją imprezę w sali lodowiska z tyłu za główną salą widowiskową. W latach poprzednich koncert odbywał się w sali Huty Balidon , jednak od chwili przeniesienia do spodka corocznie już odbywał się właśnie tu. Nie mogę dzisiaj przytoczyć wszystkich wykonawców i laureatów tego pierwszego koncertu w którym braliśmy udział jako publiczność. Jest to spowodowane tym że w latach następnych corocznie byliśmy na „Tratwie”. Przez szereg lat jako publiczność a w czasie 15 i 16 edycji festiwalu i ja i Bramreja byliśmy jego współorganizatorami. Dlatego pewne fakty mogę pomylić. Postaram się jednak oddać klimat i nastroje panujące wśród nas, nowych świeżo upieczonych żeglarzy.
Nasz żeglarski świat tamtych lat to Rysiek, Jarek, jeden rejs na mazurach, parę wyjazdów na Przeczyce, zakończenie sezonu nad Jeziorem Żywieckim i KSW Hutnik. Dla mnie i Agnieszki to był naprawdę intensywny sezon, ale jak można było się porównywać z innymi kolegami. Z innymi którzy choć blisko, bo prawie na jednej przystani, to byli nam jeszcze bardzo dalecy.
Jeżeli chodzi o piosenkę żeglarską to sprawa przedstawiała się jeszcze mizerniej. Kilkakrotnie słyszeliśmy jak śpiewał Jarek. I pomimo upływu czasu twierdzę że Jarek to jeden z tych zmarnowanych muzycznych talentów, których już nigdy nie odzyskamy. Jarek świetnie grał na gitarze i doskonale śpiewał. Przy tym nie tylko repertuar powszechnie znany. Jarek pisał własne szanty. W których zawarł swoją miłość do białych żagli i bezsilną złość że przeminął już czas gdy” żaglowiec był potęgom morskich dróg”. Kilka z nich pamiętam do dzisiaj a jedna szczególnie piękna była ze mną wszędzie. Wiem że nie posiadam zgody Jarka na jej umieszczenie w moich wspomnieniach. Pomimo jednak tego dołączę jej tekst do tego materiału.
Płyty i kasety, z szantami były wtedy zjawiskiem dość niespotykanym. Niemniej jednak posiadaliśmy w swojej kolekcji kilka takich wydawniczych „białych kruków”. Chodzi tu o winylową płytę zespołu „Tonam i Synowie” kilka kaset ze składankami z koncertów w Krakowie i oczywiście kolekcje kolorowych kaset zespołu „Cztery Refy”. Bo trzeba przyznać że to zespół „Cztery Refy” kształtował naszą muzyczną świadomość. Na te kasety polowaliśmy z uporem indiańskich myśliwych. Szukaliśmy w księgarniach muzycznych i sklepach z wydawnictwami płytowymi. Zdobyta zaś kaseta była praktycznie zajechana do ciągłego jej odsłuchiwania. Szanty zespołu „ Cztery Refy „ były z nami wszędzie. Melodie te odtwarzały nasze domowe magnetofony, w czasie wolnym i prac domowych. Szanty brzmiały w naszych samochodach. No i oczywiście nad wodą. Nie ma bowiem mowy o ognisku , czy spotkaniu żeglarskim bez śpiewania szant. Marzyliśmy wtedy o tym by zobaczyć zespół „Cztery Refy” na żywo. Tak znaliśmy wszystkie teksty piosenek, dzięki prowadzonej przez Jerzego Rogackiego działalności w miesięczniku „Żagle” ( Jerzy Rogacki , lider zespołu i moim zdaniem strażnik „Świętego Grala „ piosenki żeglarskiej prowadził przez jakiś czas cykl artykułów w „ Żaglach”. W artykułach tych umieszczał tekst piosenki, nuty, i opis jej powstania z rysem historycznym). Znaliśmy melodie, dużo wiedzieliśmy o poszczególnych utworach i proszę bardzo. Na Tratwie w Katowicach zagra zespół „ Cztery Refy”
Bilety kupiliśmy już długo wcześniej. A 11 listopada w drogę do Katowic ruszyli. Łysy czyli Darek , ja I Agnieszka. Nie pamiętam czemu nie pojechał z nami Rysiek, ale co niestety muszę przyznać, Rysiek pomimo swoich wszystkich żeglarskich zalet. Niestety nie potrafił śpiewać. Choć może niesłusznie go oskarżam, może umiał ale nigdy nie zaprezentował nam swoich wokalnych umiejętności. Pozostawiając je w ukryciu na później.
Z Sosnowca do Katowic jazda szybka, pomimo starczego wieku naszego pojazdu. Parkowanie przy okazałym budynku katowickiego spotka, i jesteśmy na Tratwie.
Przy wejściu sprawdzenie biletów i przystawienie okolicznościowego stempelka. Już z tym stemplowaniem były cyrki, bo organizatorzy chcieli postawić ten znaczek na przedramieniu. Wielu jednak uczestników i o dziwo uczestniczek wolało mieć ten stępelek w innych miejscach ciała. Z tego co wiem to kilka stępelków trafiło w bardzo miłe każdemu żeglarzowi miejsca. I aż żałowałem że nie ja zajmuję się tą pracą. Pieczątka ta miała umożliwić uczestnikom chwilowe wyjście z sali, w celu na przykład zaczerpnięcia świeżego powietrza. Lub też odwrotnie, zatrucia się papierosowym dymem. Metalowo drewniane ławki ustawione były po obydwu stronach sceny. W środku trochę miejsca do tańczenia. Boczny korytarz prowadził do wiecznie zatłoczonych toalet, to wina moczopędnego działania piwa. Ścianę zaś naprzeciwko wejścia zajmowała scena. Tradycyjne podwyższenie z boków zasłonięte kotarami na tą okazje zostało specjalnie udekorowane. Dekorację jak na żeglarski koncert przystało stanowiły elementy jachtowego osprzętu. Fantazyjnie pozawieszane liny, żagle pozawieszane na wyciągniętych szotach i inne znane nam z codziennego użycia przedmioty. Tu za sprawą kogoś wyobraźni , pokazały nam inne, artystyczne oblicze. Pomysł ten tak nam się spodobał, ze i nasze pokoje w domu zaczęliśmy po koncercie przyozdabiać w różnego rodzaju żeglarski złom. Niestety to co podobało się nam niejednokrotnie budziło przerażenie w naszych rodzicach.
Z grających wtedy kilkunastu zespołów utkwił mi w pamięci występ dwóch. Jednym był zespół trzech panów w słusznym już wieku, grających na harmonijkach ustnych. To była poezja! Muzyczny fenomen. Zespół ten nosił nazwę „ Trio Combrijo” jednak nie jestem pewny czy nie popełniłem błędu w literowaniu tej nazwy. Panowie ci, podczas swojego występu, zaprezentowali zupełnie inną stronę muzyki żeglarskiej. Wiele znanych nam ze wspólnego śpiewania utworów, zabrzmiało zupełnie inaczej. Jakoś dostojnie i poważnie, a przy tym bez zbytniego, rozdętego dostojeństwa. Zespół ten posiadał w swoim repertuarze specjalną składankę żeglarskich melodii. Ale prawdziwym hitem było o dziwo wykonanie „ Bolero” . Tak nie pomyliłem się, na festiwalu piosenki żeglarskiej Tratwa , wykonywano „ Bolero”. Efekt tego wykonania był porażający. Nikt nawet nie śmiał się głośniej odezwać. Wszyscy w skupieniu i z podziwem obserwowało trzech panów w słusznym już wieku, którzy do swojej sztuki włożyli serce. Występ ten tak spodobał się publiczności że zespół ten był corocznie zapraszany na Katowicki Festiwal Piosenki Żeglarskiej „ Tratwa”. Jak napisałem już wcześniej, uczestniczyłem w wielu katowickich festiwalach . Zawsze jednak oczekiwałem występu tych trzech panów i zawsze czekałem na „Bolero” . Nie czekałem jednak sam, wszyscy czekaliśmy na tą ucztę duchową i zawsze efekt był podobny. Nie wiem co dzisiaj dzieje się z tym zespołem, mnie pozostało jednak niezapomniane wrażenie, kaseta w muzyką i wspomnienia, którymi się właśnie dziele.
Nadszedł i ten najbardziej oczekiwany moment. Zapowiedziano że na scenę wejdzie zespół „ Cztery Refy”. Muszę stwierdzić że dziwnie mi się piszę o tym zespole w tej chwili. Chciałbym bowiem oddać atmosferę tamtego wieczoru. Muzykę zespołu znaliśmy z kaset a nikt nawet nie przypuszczał ze poznamy się osobiście. To było tak dawno temu. Obecnie od lat zespół „Cztery Refy” jest moim bardzo dobrym przyjacielem. I nie tylko zespół jako całość ale wszyscy poszczególni jego członkowie. Z Jerzym Rogackim wiąże mnie przyjaźń od bardzo długiego czasu a i z Izą, Maćkiem, Zbyszkiem i Jerzym Ozaisem znam się bardzo dobrze. W późniejszych latach poznałem też i Wiktora.
Teraz gdy piszę te słowa w naszym mieszkaniu w Londynie, mam w rękach płytę zespołu „Cztery Refy” zatytułowaną „Tak Było 1987 1992r” w środku tej płyty jest karteczka z napisem „ Całuski , całuski czemu was tu nie ma . Ewa i Jurek”. Płytę tą dostaliśmy od zespołu za pośrednictwem kolego Wojtka z KSW Fregata a zawiera właśnie materiał z okresu tamtej „Tratwy”
Dziękujemy, za pamięć i za przyjaźń i robimy wszystko by i tu w ojczyźnie piosenki żeglarskiej znowu się spotkać i pośpiewać.
O mojej przyjaźni z zespołem jeszcze będę pisał, przy okazji innych opowiadań . dzisiaj jedynie wspomnę o tym ze jedna szanta miała swoją prapremierę w czasie pobytu Jurka w KSW Fregata.
Zespół wystąpił tradycyjnie w granatowych, żeglarskich bluzach i białych spodniach. Strój taki zespół zakłada na uroczyste i oficjalne występy. Skład zespołu podczas tamtego występu był taki Jerzy Rogacki, vocal oraz instrument o bardzo dziwnym kształcie. Coś co przypominało miniaturową harmonię. Dzisiaj wiem ze instrument ten to „concertina”. Jerzy Ozais śpiew i bęben o nazwie „bodhram”, Maciek Łuczak gitara vocal, Zbigniew Zakszewski vocal „drumla” oraz Iza piękna dziewczyna o rudych włosach która znakomicie grała na skrzypcach. W czasie opisywanego koncertu Iza nie pograła zbyt długo . trzeba jednak pamiętać że był to jej pierwszy publiczny występ z zespołem.
Już pierwsze nuty wprawiły nas w odpowiedni nastrój. Tradycyjna muzyka, melodie jakie kiedyś rozbrzmiewały na statkach Jej Królewskiej Mości. I stało się coś dziwnego, cała sala zmieniła się w rozśpiewany statek. A my staliśmy się załogą która w rytm wygrywanych melodii wykonuje wszystkie okrętowe prace. Tak było, stawialiśmy żagle w rytm szanty fałowej. Podnosiliśmy kotwice prąc na hanszpaki w rytm szanty kabestanowej. Odpoczywaliśmy w kojach w rytm pieśni kubryku. A Katowicki „Spodek” powoli przekształcał się w statek żaglowy. Śpiewaliśmy i marzyliśmy . Wielu z nas wspominało dopiero co zakończony sezon. Jak można było zgodzić się z tym że jesteśmy właśnie na początku martwego zimowego okresu. Gdy ze sceny słychać „ Cumy rzuć i żagle staw, czas ruszyć na szlak kliprów” . Bawiliśmy się świetnie muzyka zespołu na żywo brzmiała zupełnie inaczej niż z kasety słuchanej w samochodzie. Oczywiście o niebo lepiej, zespół też wspaniale rozumiał się z publicznością. I to w czasie tej wspaniałej zabawy zdarzył się wypadek. Iza grająca na skrzypcach zasłabła. Po prostu grała i w pewnej chwili upadła na scenę. Wszyscy nie na żarty się zaniepokoiliśmy , na pomoc wkroczyła ekipa medyczna i Iza po chwili odzyskała przytomność ale zespół koncert zakończył już tylko w męskim gronie. Po latach przy jakiejś okazji wspominałem tą sytuację i Izą, przyznała się wtedy że był to jej debiut i po prostu zjadły ją nerwy. Całe szczęście nie przeraziło to jej aż tak bardzo, by zrezygnować z występów z zespołem. A tak na marginesie to uśmialiśmy się z Izą z jej tamtego nieudanego debiutu po pachy. I z tej okazji wysuszyliśmy jakąś butelczynę, ale to już inna opowieść.
Koncert powoli się kończył, oczywiście były bisy i nasi wspaniali wykonawcy pojawiali się jeszcze na scenie. Ostatnie wspólne śpiewy i powoli zapalają się światła Lodowiska Katowickiej Sali Widowiskowo Sportowej. Opuszczamy koncert a stare fiacisko zawodzi nas do domu.
Teraz to już naprawdę koniec sezonu. Pierwszego z wielu które spędziliśmy na Pogorii. W następnych opowiadaniach opowiem o naszych kolejnych sezonach, o przyjaźniach i sympatiach. Opiszę pierwsze wyjścia na morze i o powrocie na mazurskie szlaki. Opowiem o nieporozumieniach kt