Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

Nasze pierwsze Zakończenie Sezonu Nawigacyjnego

Autor: Tomasz Mazur

Kurs na stopień Żeglarza jachtowego, pozostał już tylko wspomnieniem. Wspomnieniem był tez nasz Mazurski rejs, nad naszym jeziorem brzozy pokryły się żółtą barwą i powoli nadchodziła jesienna słota. Nie odstraszało nas to praktycznie w każdą sobotę przybywaliśmy do klubu by pożeglować, pobyć z ludźmi, po prostu dobrze czuliśmy się w tym miejscu. Wielką zasługę ma w tym człowiek o którym już wspominałem w moich opowiadaniach Jarosław Jarmułowicz . Niskiego wzrostu, a raczej powiedziawszy wprost mały człowiek z wielką żeglarską duszą. To Jarek zaprosił nas nowych i praktycznie jeszcze nieopierzonych klubowiczy na herbatę z dodatkiem innego płynu i niekoniecznie był to sok z cytryny, nasza znajomość rozwijała się bardzo powoli. Prawda jest taka że ten człowiek mały, muskularny, brodaty, był uosobieniem postaci literackich opisów marynarzy. Jarek jest doskonałym gawędziarzem jego opowiadania o rejsach i różnych przygodach powodowały że z biegiem lat obok niego uzbierała się niezła grupa ludzi zdolnych i ambitnych. Wtedy jednak byliśmy to my we trójkę. U mnie osobiście osobowość Jarka trafiła na podatny grunt i moje zamiłowanie do żeglarskiej tradycji zostało przez niego zaszczepione. Nie zostawaliśmy wtedy jeszcze na noc zbyt często nie posiadaliśmy bowiem własnego domku campingowego, a i zostawanie na nocleg w świetlicy to okres późniejszy, powstały gdy na Hutniku zadomowiła się Banda Pszczółki Mai. To jednak są lata późniejsze. W tym pierwszym sezonie normą było sobotnie żeglowanie do popołudnia a wieczorem powrót do domu i tak samo w niedzielę. Zabierało się coś do jedzenia i do picia i dalej orać mieczem jezioro. KSW Hutnik nie organizował wtedy jeszcze kursów jesiennych, dlatego z pogarszaniem się pogody powoli zamierało żeglarskie życie. Bosman korzystając z obecności większej ilości osób wprowadzał powoli sprzed do hangaru. To co nie zmieściło się w środku było odwracane i zabezpieczane na okres zimowy na nadbrzeżu, w naszych archiwach fotograficznych zachowały się wspaniałe zdjęcia z tamtego okresu łódki otulone zimowym płaszczem. Jeżeli uda mi się w całości zrealizować mój zamysł to chciałbym do każdego opowiadania w przyszłości dołożyć kilka fotografii. W opowiadaniu o rejsie mazurskim zapomniałem dodać o pierwszych doświadczeniach moich i Agnieszki z pływania na jachtach większych. Powoli bowiem kształtował się w nas duch żeglarstwa tradycyjnego, wywodzącego się z epoki wielkich żaglowców , nic więc dziwnego że szukaliśmy okazji do spróbowania swoich sił na jednostce chyba najbardziej tradycyjnej jaką można spotkać na naszych wodach śródlądowych. Chodzi to oczywiście o DZ , charakterystyczne gaflowe ożaglowanie tej jednostki oraz okrągłe dulki na wiosła z obu burt rozpalały wyobraźnie nas młodych żeglarzy. Bo przecież te żagle obsługiwane bez kabestanów i innych pomocniczych urządzeń to prawie jak wielkie dawne żaglowce .Dulki przy odrobinie wyobraźni zastępowały furty dział i upodobniały DZ do okrętów liniowych z bitwy pod Trafalgarem .
To było w ostatnim dniu naszego mazurskiego rejsu, w Wilkasach obok przystani ZSMP była przystań AZS z którą to Rysiek był związany od wielu lat wykonywał tam bowiem pracę instruktora żeglarstwa. Sam zaproponował nam zwiedzenie tego ośrodka, poznaliśmy legendarny bączek i osławioną łódź ratunkową Puck ale najbardziej utkwiła nam w pamięci opowieść o pewnej tradycji panującej na ośrodku AZS otóż każdy nowy instruktor który chciał pracować nad żeglarską edukacją młodzieży musiał sam przejść swoisty test. Musiał sam otaklować sobie DZ i samodzielnie bez załogi opłynąć wyspę Francuską lub inaczej zwaną wyspę Miłości na jeziorze Niegocin. Z niedowierzaniem patrzyłem wtedy na takie wyczyny . Samotnie na takim okręcie, ta rzecz nie mieściła się wtedy w mojej głowie. Dzisiaj już wiem że jest to do wykonania. Sam bowiem polubiłem samotne żeglowanie. Wielkość jednostki nie ma w tym nic do rzeczy.
Na ośrodku AZS na kotwicach stało kilka jachtów DZ, z tego co pamiętam trwał tam wtedy jakiś kurs. Zapytaliśmy Ryśka czy aby nie dało by się wypożyczyć DZ ty, by chociaż na chwilę poczuć się tradycyjnymi żeglarzami. Chwilowa dyskusja z bosmanem i mamy pozwolenie. Siedzimy w legendarnym bączku i płyniemy na kotwicowisko. Bączek ten był legendarny za sprawą Ryśka opowieści. Jeszcze w czasie naszego kursu opowiadał nam on o zawodach pływania na czas. Szczerze to Rysiek zawsze twierdził że bączek z Wilkaskich AZS jest najlepszy na świecie. Ja zaś twierdziłem że tylko łódka z KSW Hutnik zasługiwała na takie miano. Dziś byłbym za „szuwarkiem” z KSW Fregata. Wtedy jednak to tamto pływadełko dowiozło nas szczęśliwie na pokład naszej wymarzonej DZ . Tak była to naprawdę wymarzona DZ w starym stylu. Tak naprawdę była po prostu cholernie stara. Wszystko na pokładzie tego wraku było wiekowe, zardzewiałe albo spróchniałe. Ale nam się to właśnie podobało. Po wylaniu wiekowej wody, z wiekowej zęzy okazało się że gretingi nadszarpnął ząb czasu. Pisząc wprost, lepiej było na nich nie stawać. Stanowiły one bowiem wątpliwe oparcie dla nóg. Podobnie wyglądały ławki. Farba zaś, która pomalowana była ta zabytkowa krypa, właziły za paznokcie, przy każdej próbie umycia wiekowego brudu. Uporaliśmy się jednak z tymi czynnościami i Rysiek dał komendę „ podnieść kotwicę „ . Oczywiście obowiązek ten nawet bez wyznaczenia stanowiska manewrowego, spoczywał na mnie. Chwyciłem więc linę kotwiczną, która zgodnie z przyjętym zwyczajem, przez półkluze wchodziła do wody. Już przy pierwszym pociągnięciu stwierdziłem że coś jest nie tak. Pomimo że w pracę tą włożyłem masę energii, to straszliwe żelastwo nie drgnęło nawet o centymetr. Dalej było jeszcze ciekawiej. Wysiłkiem całego ciała udało mi się postawić kotwicę w pion. O czym od razu zameldowałem Ryśkowi. Padła wtedy komenda „ kotwice rwij” . No tak łatwo powiedzieć, ale to żelazo chyba ktoś przyspawał do dna. Naparłem z całej siły, potęgowanej jeszcze przez chęć uniknięcia wstydu. Jak to ja marynarz nie wyciągnę kotwicy. I zaczęła puszczać. Powoli, bardzo powoli, centymetr za centymetrem. Jednak szło do góry. Po chwili skończyła się lina a jej miejsce zastąpił łańcuch, o grubych i mocna zardzewiałych oczkach. Mnie też z wysiłku wyłaziły na wierzch oczy a wyobraźnia podsuwała coraz to nowe widoki tego co znajduje się na końcu łańcucha. Najbardziej pasowało mi wyobrażenie kowadła powieszonego na końcu kotwicznego łańcucha. Po to by dręczyć biednych kursantów. Na końcu jednak nie zawieszono kowadła. Z wody wyłoniła się ogromna szekla, i metalowa kula. Te bezkształtne elementy zamieniły się w wielgachną kotwicę admiralicji, wiekową jak cała ta DZ i oblepioną mułem z dna jeziora. Ten muł był chyba jeszcze bardziej wiekowy i pochodził z samego środka ziemi.
W końcu jednak wszystko to znalazło się na pokładzie. Wiosła w ruch i z kotwicowiska przypłynęliśmy do kei. Z magazynku przynieśliśmy żagle. Oczywiście aż pachniały historią. Czyli cuchnęły stęchlizną, a kolor ich nie miał nic wspólnego z bielą . Były wiec wspaniałe bo takie tradycyjne, ponadto były z bawełny a nie z nowoczesnego dakronu . Szoty też były ciekawe, były to bowiem kawałki konopnego sznura sztywne i oczywiście obcierające dłonie. O tym jednak nie zdążyliśmy się przekonać. Taklowanie tego tradycyjnego jachtu o tradycyjnym takielunku to nawa nauka. O ile z fokiem sprawa jest prosta to już z grotem i bezanem sprawa jest bardziej skomplikowana. Pierwsza trudność to po jakiego diabła na maszcie ktoś pozakładał metalowe bransoletki . Przyznać muszę że zapomniałem o segarsach i dopiero mój instruktor przypomniał mi o tym sposobie mocowania żagla do masztu . Tragedia o mało nie nastąpiła później. Pomimo setek uwag o niebezpieczeństwie jakie stwarza pik gafla , oczywiście puściłem fał pikowy. Wtedy na własne oczy zobaczyłem jak ta belka ciężkiego drewna okutego dodatkowo metalowymi końcówkami a zwana gaflem . Spadła na pokład, robiąc w ławce spore wgłębienie. Aż strach pomyśleć co by się stało gdy by tam była głowa. Uporaliśmy się jednak z grotem a bezan pozbawiony bomu , postawić było już zdecydowanie łatwiej. Dzisiaj już nie pamiętam jak wyglądało odejście od pomostu. Jakie padły komendy i jakie zastosował Rysiek manewry. Pamiętam jednak że z postawionymi wszystkimi żaglami wyszliśmy z portu. Nasza spokojna żegluga nie trwała długo. Nawet nie zdążyliśmy oswoić się z pierwszego wrażenia żeglowania na tym kolosie, jak już okazało się że tradycja , tradycją . Jednak stare to dobre są tylko wino i skrzypce. Przy pierwszym zwrocie przez sztag, szoty foka urwały się z rogu szotowego. Zrobiły to jednak w tak artystyczny sposób ze zabrały ze sobą solidny kawał samego foka. Szybko udałem się na dziób by powiązać jakoś te nie sforne sznurki . I ja i Rysiek i cała załoga miała nadzieję że po naprawie tego defektu pożeglujemy dalej. Rysiek postawił łódkę w linii wiatru, a ja zawiązałem szoty jakimś węzłem, którego nazwy dziś nie pamiętam. Fok na wiatr , i znowu ruszamy. Tu jednak okazało się że fok jest tak przegnity że za żadne skarby świata nie utrzyma szotów w ryzach. Szoty zrywają się po raz kolejny i po raz kolejny zabierają ze sobą sporą porcje materiału. Tym razem nasza DZ postanowiła mocniej ukarać nas za zakłócenie jej spokojnej drzemki na kotwicy. Zaraz po szotach foka, zrywają się szoty od grota. Zrzucamy te dwa żagle i na samym bezanie, pobici wracamy do portu. Pomimo upływu czasu pamiętam manewry Ryśka . Podejście do pomostu na samym tylko tylnym żaglu to majstersztyk sam w sobie. W mojej długoletniej żeglarskiej karierze manewr ten powtórzyła tylko raz Agnieszka. Było to w czasie trwania kursu w KSW Fregata , Agnieszka była wtedy instruktorem a jacht był to Wielki Trener o nazwie Wodnik. Mam nadzieję że jest jeszcze kilku światków tego jej manewru.
Na Mazurach, więc pomimo szczerych chęci nie udało nam się pożeglować na jachcie o dwóch masztach. Trudno bowiem opisaną powyżej przygodę nazwać żeglowaniem. Ryszard zaproponował jednak by zakończenie naszego pierwszego sezonu, zorganizować na Jeziorze Żywieckim. Jakie były powody takiego zamiaru ? Przecież byliśmy członkami Hutnika i tam mogliśmy pożegnać nasz sezon. Przyczyna była prosta, w Hutniku nie znaliśmy jeszcze ludzi. Nie posiadaliśmy lokum a nasz staż był mizerniutki. Pomimo ze był to nasz klub to jednak jego wielkość i dawna tradycja przytłaczała nas. Wstydziliśmy się gdy nie wychodziło nam coś na wodzie, a podejście do klubowego pomostu było zawsze walką nerwów . Czy wszystko będzie jak należy? Dlatego jeszcze w tym okresie lepiej czuliśmy się poza klubem. Szlifując swoje umiejętności na neutralnym gruncie. Czy było to słuszne czy nie trudno dziś pisać. Ważne jest ze dzięki takiej postawie poznaliśmy i inne ośrodki i akweny. Wiedza ta wpłynie bardzo na nasze działania w okresie późniejszym.
Plan był taki . Jedziemy nad Jezioro Żywieckie. Wypożyczamy jacht dwupatyk i domek do noclegu. Dwa dni żeglowania, ognisko śpiewanie. Po prostu pożegnanie żeglowania na całe długie zimowe miesiące. My do tego planu, po cichu dodaliśmy jeszcze piwo, no bo być na Jeziorze Żywieckim i nie skosztować wytworów z browaru Żywieckiego było by nieporozumieniem.
Piękna słoneczna pogoda, na Sosnowieckim dworcu z plecakami spotyka się załoga z plecakami i w świetnych humorach. Rysiek kapitan statku i pomysłodawca projektu, Agnieszka moja osobista siostra, która nie opuściła już żadnej żeglarskiej eskapady, Marek nasz sąsiad członek mazurskiego rejsu oraz dwie dziewczyny Ania i Agnieszka. Pociąg, klasa druga i jedziemy . Wysiadka w Zarzeczu , marsz w poszukiwaniu naszego portu. Dla nas te tereny były nowością ale Rysiu bawił tu już wielokrotnie. Znaleźliśmy ośrodek żeglarski należący do jakiegoś zjednoczenia górniczego , wynajęliśmy domek . Była to tradycyjna Brda , moim zdaniem bardzo wygodny i udany produkt. Jedynym mankamentem były