Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

 

 

Zobaczyłem klify Dover.

Londyn 08.01.2015.

 

Początek sezonu nawigacyjnego 2004, zastał mnie w zupełnie innej rzeczywistości. Wszystkie sprawy związane z firmą, urzędami i nawet klubem żeglarskim stały się dalekie, mgliste, jak by nigdy nie istniały. Jechałem do miejsca znanego z szant, morskich opowiadań, filmów i książek. Po prostu pewnego zimnego marcowego dnia spakowałem worek i ruszyłem do Anglii. Z perspektywy czasu pamiętam ogromną pustkę wewnętrzna. Byłem młodym człowiekiem, ale wypalonym, trochę obojętnym na to, co przyniesie mi los. Jest to syndrom tak zwanej „wyciśniętej cytryny”. Ludzie, którzy bardzo dynamicznie się rozwijają, odnoszą sukcesy, zarabiają kasę i osiągają społeczną pozycję, w pewnych okolicznościach tracą impet. Zaczyna się brak nowych pomysłów, zobojętnienie, często stan depresyjny. Wszystko, co było ważne, co zaprzątało moją uwagą i dawało fascynacje czy też satysfakcje odeszło. W worku miałem kilka dobrych jakościowo żeglarskich ciuchów, do paska przykręciłem szekle, a w portfelu zagościło zdjęcie Suchej. Uściski i łzy Mamy, oraz słowa otuchy garstki przyjaciół na dworcu autokarowym w Katowicach. Tak zaczynała się podróż w zupełnie nieznaną rzeczywistość. W myślach przenosiłem się do wspomnień słońca, łopotu żagli na mocnym, równym wietrze.

Najmilszym wspomnieniem sezonu poprzedzającego nasz wyjazd z kraju, był obóz szkoleniowo żeglarski zorganizowany przez Chorągiew Harcerską Zduńska Wola w Ślesinie. Pojechałem tam, co przyznaje otwarcie, by zarobić troszkę grosza. Jednocześnie potrzebowałem oderwania się od wszystkiego, dosłownie od wszystkiego i wszystkich. Wiele spraw musiałem sobie poukładać, przemyśleć. Do tego doskonale nadawały się samotne noce spędzane w lesie pod namiotem. Bo obóz w Ślesinie, był pod każdym względem prawdziwym harcerskim zgrupowaniem.

Była to dla mnie nowość, gdyż harcerzem nie byłem. Wywalili mnie z zuchów za niewłaściwe zachowanie w stosunku do druhny. Choć o „stosunkach” wiedziałem wtedy naprawdę niewiele! Zakwaterowanie w łodziach, na jachcie, kampingach znałem oczywiście doskonale. Spanie w namiocie okopanym rowkiem by nie podciekał w czasie deszczu, w towarzystwie mrówek było dla mnie nowym doświadczeniem. Zresztą cały ten obóz niewiele się zmienił od czasów, kiedy mnie z zuchów wywalali. Namioty stare, poprzykrywane foliowymi plandekami, bo w czasie deszczu nie trzymały wody. Kuchnia ulokowana w kilku kontenerach a la kiosk RUCH-u i latryna z szeregiem tradycyjnych wychodków typu sławojka! Jedyną nowoczesnością był skromny kontener prysznicowy. Najważniejszym miejscem był oczywiście plac apelowy. Codziennie rano brać harcerska stawiała się tam na apel i podniesienie chorągwi. Podziwiałem tych młodych ludzi za to, że nawet w tak prymitywnych warunkach na apel zawsze stawiali się w nienagannie odprasowanych mundurach!!! Ja z tym miałem zawsze poważne problemy.

Obóz zorganizowany nad jeziorem Ślesińskim, dzielił się na kilka podobozów. My instruktorzy żeglarstwa podlegaliśmy pod KWŻ-ta Janusza i mieliśmy sprawować bezpośrednią opiekę nad tymi druhami, którzy uczestniczyli w szkoleniu na stopnie żeglarskie. Do naszej dyspozycji były chyba ze cztery nieśmiertelne Omegi, jeden Orion i szalupa DZ. W hangarze na brzegu jeziora składowano kamizelki, pagaje i całe inne szpejostwo, które w czasie takiego obozu koniecznie jest niesłychanie. Akwen szkoleniowy wyznaczono bojami, a w miarę dogodny pomost uzupełniał bazę naszego kursu.

Z uwagi, że w harcerzom brakowało wykwalifikowanych instruktorów, dlatego właśnie zatrudniali ludzi z zewnątrz hufca. I znowu zaczynały się dni, zwyczajne dni kursanta i instruktora. Klarowanie jachtu, węzły, stawianie i zrzucanie żagli, zaprawa w porcie i manewrowanie na wodzie. Po kilku pływaniach i obyciu z moją nową załogą usadowiłem cztery litery w kokpicie pod masztem, czyli w ulubionym miejscu wszystkich instruktorów żeglarstwa na łódce typu Omega! Pomiędzy kolejnymi zwrotami, sztagami, rufami, bojami czy człowiekami rutynowo sprawdzanymi, korygowanymi, komentowanymi, mogłem zagłębić się w rozmyślania. Było, o czym myśleć, bo strach egzystencjonalny powoli zaglądał w oczy.

Moją załogę stanowili dwaj prawie dorośli harcerze, prawdziwi pasjonaci żagli i harcerstwa, oraz dwoje dzieci. Jedno z nich umieszczone na szkoleniu żeglarskim na siłę przez ojca, całkowicie nie było zainteresowane szkoleniem, obozem itp. Chłopak płakał i zupełnie olewł zajęcia na wodzie. Na nic się zdały wszelkie próby zachęcania i tłumaczenia, chłopak był zdecydowanie na nie! Po kilku dniach w porozumieniu z KWŻ-tem i ojcem chłopaka zawiesiliśmy jego tryb szkolenia. Stał się pasażerem i wolnym uczestnikiem wodnej zabawy. Natomiast Bartek Wilk tak rozmiłował się w wodnej przygodzie, że dziś, jako doświadczony matros absolwent Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni, pisze swój własny rozdział wielkiej księgi ludzi morza. Dwie postacie, dwa charaktery i zupełnie dwie osobowości spotkały się na pokładzie szkoleniowego jachtu w Ślesinie.

Fajne było obserwowanie harcerskiego życia na obozie żeglarskim. Trzeba podkreślić, że był to obóz „suchy”, co oznacza, że nawet piwo było na reglamentowanym miejscu. Oj biada nam biada!!! Przecież nie od dziś wiadomo, że jacht żaglowy „jedzie” na piwie! A tu zupełna posucha!!! Czasem wymykaliśmy się do miejscowej knajpki, ale było po pierwsze daleko, a po drugie druh najwyższy czuwał! Jakże żałosna była scena uroczystego wylewania piwa i winka, które kilku zapobiegliwych harcerzy przemyciło gdzieś w zakamarkach plecaka! Miny nas instruktorów z zewnątrz bezcenne!!!

Korzystając z wolnej niedzieli wybrałem się z Januszem na wycieczkę do Katedry w Licheniu. Wrażenia plastikowego kiczu, przesytu w treści i nienaturalnego ogromu, to jedyne wspomnienia, jakie pozostały mi po tamtej wizycie.

Autokar dość sprawnie przekroczył granicę Polska-Niemcy, było cicho i dość wygodnie. Na monitorach pojawiła się Stenka w filmie Nigdy w Życiu. Ja wracałem do wspomnień ubiegłego lata.

Chłopaki podrywali młode harcerki, sztagi i boje wychodziły coraz lepiej, wieczorne wykłady wyjaśniały zagadnienia locji, prawa drogi i budowy jachtu. Słowem kurs jak się patrzy. Wieczory spędzałem na pomoście chłonąc widoki jeziora, szum oczeretów, gwar wodnych ptaków. Tak jak ktoś, kto tego jeszcze nie przyjmuje do świadomości, ale wie, że tęsknić za tym będzie ogromnie.

Oczywiście było ognisko z szantami, były nocne warty, były dyżury w kuchni i obieranie ziemniaków. Najfajniejsze były noce w namiocie nad, którym szumiał sosnowy las.

Egzamin przeszedł bardzo sprawnie. Moja zdeklarowana załoga zdała na bardzo dobry, za co obiecałem im kufelek dobrego zimnego piwa! By to zrealizować musieliśmy się przekraść ze trzy ośrodki dalej, ale piwo zostało wypite a nasza przyjaźń ustalona na długie lata. Chłopaki odwiedzili mnie jeszcze na Pogorii, a brat Bartka nawet na Fregacie w Dabrowie ukończył kurs żeglarski, ostatni jaki prowadziłem. Niestety nigdy nie poznali Agnieszki, która wtedy już pracowała w Anglii. Sześć miesięcy a ile się działo!

Autokar zwalnia, a za oknami robi się coraz widniej. Zbliżamy się do Calais za chwilkę wjedziemy na prom. Ktoś daje instrukcje jak się zachowywać w czasie odprawy emigracyjnej i gdzie czekać w przypadku zawrócenia na autokar powrotny. To już nie żarty!!! Wspomnienia tak jak i całe dotychczasowe życie zostają za rufą morskiego promu w Calais!

To był piękny marcowy dzień roku 2004. Morska bryza smagała twarz. Wiatr i zapach portu wywiewały z głowy troski i napawały optymizmem. Przeprawa przez kanał to około godziny spokojnego rejsu. Pogoda, morze, wiatr i słońce wlewały w moje serce nowe siły i nadzieję, że może jeszcze raz poskładamy nasze roztrzaskane życie?! W blasku słońca zobaczyłem po raz pierwszy w życiu osławione Klify w Dover!

Odprawa przeszła nad podziw dobrze. Okazało się, że legenda organizacji rejsu morskiego do Londynu, książeczka żeglarska zaopatrzona w sporą ilość wpisów, plus rozmowa o jachtach z oficerem emigracyjnym, dała ten wtedy upragniony stempel w paszporcie. Autokar szybko zapełniał się szczęśliwcami, którzy otrzymali wizę wjazdową do Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii. Teraz już prosta droga do Londynu. Za oknami zwyczajny, a tak wtedy egzotyczny, obraz angielskiej prowincji. W Londynie na dworcu Victoria, czekała Agnieszka!!! Choć na długo bez wody, bez żagli i ukochanego jeziora Pogoria I w Dąbrowie Górniczej, znowu byliśmy razem. Łzy się lały a serca śpiewały nadzieją. Za kilka miesięcy nasz kraj miał wstąpić do Unii Europejskiej. Dla nas zaczynał się zupełnie nowy etap w długiem rejsie życia.

Tomasz. Bezan. Mazur.