Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

KSW Hutnik

Autor:Tomasz Mazur

Kurs miałem już za sobą, z naszego zespołu jak zwykle wielu deklarowało wielką chęć wstąpienia do klubu i rozpoczęcie działalności. Prawda jest jednak taka, że po kursie zostaliśmy tylko Łysy Ja i Agusia, która wprawdzie nie złożyła jeszcze faktycznej deklaracji, ale traktowana była jak pełnoprawny uczestnik klubowego życia. Przyjacielem KSW Hutnik stał się i nasz instruktor Rysiek, więc w prawie każdą sobotę i niedzielę jeździliśmy nad jezioro. Opowiem wam o moim początku w KSW Hutnik. W okresie naszego wstąpienia był to klub w bardzo dziwnej sytuacji, ciągle jeszcze brzmiała tam sława sukcesów odnoszonych w latach osiemdziesiątych, wspaniałe rejsy morskie i oceaniczne, sukcesy na regatach i duże osiągnięcia organizacyjne. Przypomnieć należy, że piękny drewniany jacht S/Y Leonid Teliga był właśnie własnością KSW Hutnik, i to właśnie na mim etatowy kapitan Ryszard Książyński odbył rejs do USA, a poza tym na tym to jachcie wychowało się wielu sterników morskich. W regatach klub miał nie mniejsze osiągnięcia, bo przecież istniała tam silna kadra finistów. Podkreślić trzeba i to, że to właśnie w KSW Hutnik powstały zalążki Polskiego Winserfingu I tu właśnie powstała pierwsza deska w Polsce. Tak, gdy wstąpiłem do klubu wciąż jeszcze żyło się tą tradycją. Ale był początek lat dziewiędziesiątych i wiele ulegało zmianom. Klub wprawdzie był jeszcze właścicielem Teligi ale ten uszkodzony w stanie rozgrzebanego remontu leżał w stoczni o ile dobrze pamiętam w Szczecinie a zarząd miał trudny orzech do zgryzienia, co zrobić z tą piękną, ale niesłychanie kosztowną z uwagi na ceny postoju i koszty remontu pamiątką dawnej świetności. Sekcja Finów też jeszcze istniała to znaczy istniał sprzęt, bo ludzie wyprowadzili się albo troszkę zestarzeli i przestały już ich bawić mokre wyczyny na sprzęcie wymagającym już remontu. Pierwsza deska surfingowa jeszcze długo leżała w hangarze. Przekładali ja kolejni bosmani, bo jakoś nijak im było ją wyrzucić, w końcu jednak i ona znalazła swoje miejsce na klubowym ognisku. Swoją drogą przez te kilka lat mojej działalności widziałem kilka przykładów jak to działalność ludzi i klubów znikała w klubowym ognisku często była to beztroska i bezmyślność jak w przypadku przeszłości KSW Fregata, a czasami złość i bezsilność jak w Przypadku części historii KSW HUTNKI czy KŻ Kolejarz inne uczucia kierowały chyba likwidatorami KŻ Trawers, bo chociaż to nie jest oficjalnie potwierdzone to sprzedali oni swój ośrodek i sprzęt za łapówkę, ja jednak nie mogę zawyrokować czy jest to prawda. Tak czy inaczej KSW Hutnik nie był już wtedy klubem zakładowym, bo huta Bankowa odcięła się od działalności nieproduktywnej a jedynie dzierżawiła teren klubowi zgarniając niewyobrażalne pieniądze za czynsz i energie elektryczną. Było ta zresztą bezpośrednim powodem wysprzedania części sprzętu i pozbycia się nieodżałowanego Teligi.
Wprawdzie w świetlicy klubowej wciąż były jeszcze zdjęcia z dawnych rejsów a ściany przyozdabiały puchary to jednak brak dostatecznego ogrzewania spowodował, że pleśń gryzła deski a stoły po zimie pokrywał biały i niezbyt mile pachnący nalot. Klub jednak robił wszystko żeby utrzymać się na powierzchni tych zmian w kraju i tak uregulowano umową sprawę dzierżawy terenu odbioru energii elektrycznej i wywozu śmieci. Zadbano o ten sprzęt, który był jeszcze w miarę nowy i kompletny a były to łodzie wspomniany już Zefir, Omegi o nazwach Zośka, Ola, Dorota, Grażyna oraz jeszcze jedna, której nazwy już nie mogę sobie przypomnieć, ponadto klub posiadał w swojej flocie bączka i duży kuter patrolowy, który spełniał tu role lodzi asekuracyjnej Donald. Inaczej też wyglądał wtedy port klubowy. KSW Hutnik posiadał wtedy dwa pomosty, ale jeden ten od strony Damela był pozbawiony desek podłogi i był w tamtym okresie nieużywany, natomiast pomost główny ten, na który wchodziło się wprost ze schodów restauracji był krótszy i pozbawiony charakterystycznego kształtu litery L. Inaczej też cumowały Omegi, bowiem stały w rzędzie dziobem przymocowane do bojek ustawionych równolegle do brzegu a rufami do specjalnych uchwytów przytwierdzonych do betonowego nadbrzeża w miejscu dzisiejszego slipu. Klub posiadał również hangar wtedy jeszcze jeden, pawilon z pokojami i domki campingowe o ciekawej konstrukcji, których kilka jeszcze na Pogorii pozostało potocznie nazywaliśmy je ulami, ale byli i tacy, co szyderczo twierdzili, że są one wielkości wygódki, Ja jednak przez sześć lat byłem właścicielem takiego malutkiego domku i możecie mi wierzyć, że imprezy były tam wystrzałowe, ale i to opowiem w swoim czasie. Nie jestem pewny czy powiem prawdę, ale KSW Hutnik był w tym czasie chyba jedynym klubem, który zmuszony został do całkowitego samofinansowania swojej działalności a nie istniała jeszcze wtedy ustawa o stowarzyszeniach i inne tony nikomu nie potrzebnych prawniczych bzdur, co to tylko przeszkadzają nam żeglarzom żeglować a pozwalają cwaniakom prać pieniądze w jakiś tam fundacjach.
Z tego okresu zapadły mi na zawsze takie nazwiska jak Zbyszek Rosołowski człowiek, bez którego klub nie przebrnąłby przez pułapki nowego ustroju i nie odnalazłby się w nowych czasach, śp. Włodzimierz Gerhard, który to trzymał piecze nad klubowym sprzętem, Andrzej Bałazy, który zazwyczaj był tam gdzie być powinien i potrafił ostro zareagować na wszelkie idiotyzmy. Wszyscy ci ludzie stali się moimi nauczycielami żeglarskiego i motorowodnego rzemiosła a w późniejszej mojej działalności stali się mi po prostu życzliwymi kolegami i wytrzymało to próbę czasu. Mniej więcej wtedy poznałem też człowieka, od którego nauczyłem się najwięcej i dla którego mam zawsze szacunek za jego poczucie humoru i kunszt nie tylko żeglarski, ale i zabawowo gawędziarski, do tego też człowieka mam największa pretensje zdradził sam wszystko to, czego mnie przez tak wiele uczył Jarosław Jarmułowicz bo o nim tu piszę był dla nas młodych wzorem i niejeden by poszedł w ogień za nim do dzisiaj nie potrafię tego zrozumieć, co się stało, że ta przyjaźń nie wytrzymała próby czasu. Nasze uczestnictwo w klubie w tamtym okresie nie było rzecz jasna tak pełne jak w okresie późniejszym. Głównie żeglowaliśmy doskonaląc swoje umiejętności, ale i poznawaliśmy ludzi i ludzie poznawali nas, uczestniczyliśmy w pracach klubowych i już niedługo było powszechnie wiadomo, że Agnieszka Łysy i Tomek zawsze przyjadą i że można na nich liczyć.
Sami, bowiem wiecie jak to jest, gdy trzeba wyciągnąć z wody łódkę, potrzebne są silne dłonie. Dbaliśmy też o naszego Zefira, bo tak się utarło, że na tym jachcie nikt inny nie pływał. Poszyliśmy żagle uzupełnili brakujący osprzęt pokładowy i mile spędzaliśmy czas. Nasz repertuar szant też się poszerzał, bo z zawziętością kolekcjonowaliśmy kasety z nowymi wydawnictwami i szukaliśmy śpiewników, trzeba powiedzieć, że wielki wpływ na to wszystko miał właśnie Jarek i jego wspaniała żona Zośka. Powoli, powoli zaprzyjaźnialiśmy się z Jarkiem i Zośką wspólne rozmowy, żarty, ogniska, Jarek bardzo ładnie śpiewał i jak się później okazało sam pisał teksty szant, które śpiewaliśmy w naszym gronie. Jarek imponował nam wszystkim, był instruktorem, nosił brodę, śpiewał doskonale żeglował, odbył swoje w czasie rejsów morskich i potrafił cholernie pięknie i barwnie opowiadać nić, więc dziwnego, że my młodzi ciągnęliśmy do niego a on nas nie odrzucał wtedy. W tym okresie zdążyło nam się też żeglować na jeziorze Przeczyce obok Siewierza wypożyczaliśmy tam z Ryśkiem drewnianą Omegę, która chodziła naprawdę bardzo ostro do wiatru, trzeba przyznać, że w porównaniu z naszym Zefirem to była wyścigówka, nie pamiętam już nazwy klubu, ale łodzie ściągało się z boji za pomocą śmiesznego bączka z aluminiowymi wiosełkami. Jezioro Przeczyce jest ładne, bo widoku nie psują kominy Huty Katowice, ale ta ohydna tama trochę psuje estetykę ponadto mielizna, oj wielka i rozłożysta ciągnąca się prawie równolegle do brzegu. Poznaliśmy ją dobrze, gdy z podniesionym mieczem wepchało nas głęboko w jej pułapki. Ale tak jak napisałem naszą bazę stanowiła Pogoria i KSW Hutnik. Rozpoczynały się wakacje a z nimi dziwne zjawisko, które trwało kilka lat z rzędu klub opustoszał, powiecie dziwne, bo przecież w wakacje powinno tu być pełno ludzi a tak naprawdę w wakacje była tu ciągle ta sama z małymi zmianami garstka zapaleńców, o których Andrzej Bałazy zwykł mówić, że nie są spełna rozumu, bo jak można nazwać zdrowym na umyśle człowieka, który na Pogorie przyjeżdża wiosną, gdzie jeszcze śnieg i lód leżą na jeziorze albo w lecie, gdy deszcz i nie da się wyjść na plaże albo jesienią, gdy wychodząc na wodę trzeba było ubierać ciepłe narciarskie spodnie, rękawicę a Przed żeglowaniem usunąć śnieg z pomostu. Ale to jeszcze nic jak nazwać ludzi, którzy przyjeżdżali tam zimą przy –15 stopniach Celsjusza i spali w campingach z cieniutkiej dykty przy farelce lub w pawilonie zimnym jak grobowiec królowej śniegu pod kocem elektrycznym we dwójkę na jednym łóżku. Nawiasem mówiąc jeden nasz kolega obudził się rano z bardzo ciekawym wzorkiem na tyłku, bo zsuneła się pokrywa koca elektrycznego a grzałka przez noc wypaliła w skórze ciekawy deseń. Tak, nie było to normalne miejsce i nie byli to normalni ludzie, dlatego ja i reszta naszej załogi czuliśmy się tam znakomicie.Klub opustoszał, dlatego ze zaczęły się wyjazdy na rejsy na urlopy, gdzieś do rodziny a przyznać trzeba, że w tamtym okresie jeszcze nie było widma ogólnego bezrobocia i ludzie mieli pieniądze na wyjazdy. Wtedy to Rysiek zaproponował, słuchajcie jedziemy na Mazury na dwa tygodnie rejsu. Wypożyczyłem Oriona w Wilkasach pokujemy się i jedziemy. Łysy nie mógł z nami jechać, bo nie dostał urlopu, ale do rejsu zamustrowali Jako kapitan Rysiek ja jako patentowany żeglarz oraz Agusia, co to patentu jeszcze nie miała, ale wiedziała więcej niż ja i Marek Czerniak osoba o bardzo skomplikowanej osobowości, która to osoba długo przewijać się będzie przez nasz żeglarski czas a i swoim skomplikowanym usposobieniem nada wiele kolorytu. Przed wyruszeniem w rejs zaopatrzyliśmy się w klubową banderę, którą zresztą uszyła mama Marka i ruszyliśmy starym Dużym Fiatem 1300 na podboje Mazurskich Szlaków a przygody, które nas tam spotkały opisze w następnym opowiadaniu.