![]()
|
||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
|
Pomyłka w chronologii zdarzeń! Czyli o tym jak Bezan przeskoczył, o jeden sezon za daleko :)
Londyn 19. 07.2012.
Mylić się jest rzeczą człowieczą! Niestety i ja, pomimo wszelkich starań o zachowanie ciągłości, popełniłem gafę chronologiczną. Chodzi tu oczywiście o ostatni odcinek „Halsowania”, pt. Jak poukładać żeglarski klub. Opisywane przeze mnie fakty miały miejsce w roku 2000!!! Ja błędnie podałem, że w końcówce sezonu 1999. Moja niewybaczalna obsuwa, wynikła z braku materiałów źródłowych, a poleganie jedynie na pamięci bywa zawodne. Dopiero wertowanie fotografii pozwoliło na prawidłowe ustawienie w czasie poszczególnych wydarzeń. I tak oto wyszło, że w czasie podpisania porozumienia międzyklubowego i uroczystego zakończenia sezonu, odbył się chrzest pierwszego kursu żeglarskiego na KSW Fregata!!! Jestem winien opisanie tych wydarzeń, bo były one bardzo ważną częścią działalności klubu. Niemniej jednak, samo zakończenie roku 2000, było niezwykle interesujące i ekscytujące. Pewnie niewielu już z was pamięta, ale miał nastąpić „koniec świata”. Nie chodzi mi tu o biblijny Armagedon, bo to raczej sami sobie zgotujemy zbrojeniami i zanieczyszczeniem planety. Milenium miało oznaczać katastrofę informatyczną!!! Część komputerów, te starsze, nie zostały podobno zaprogramowane do ustawienia daty z dwójek i zer! Miały dziać się cuda! Zgodnie z newsami ochoczo podawanymi w mediach, na kątach bankowych miała zniknąć kasa. Co działo się czasami, ale z innych i raczej dość przyziemnych powodów. Samoloty miały pospadać, statki nie trafić do portów, pociągi wjechać na nieistniejące autostrady, a świat się zatrzymać. Eskalacja tego, co stać się może była w mediach ogromna. Po prostu strach się było bać!!! W tym czasie pełniłem funkcję Komendanta Straży, ale równocześnie Szefa Ochrony ważnego terminalu przeładunkowego, pełnego niebezpiecznych i wybuchowych gazów. Kierownictwo tak się przejęło tymi medialnymi straszeniami, że zażądało od nas pełnego dyżuru o wzmożonej czujności w Sylwestra 2000! Cholera! Ludzie się bawią, żegnają stulecie, a ja w pracy. Co robić służba! Siedzę wraz z głównym informatykiem, inżynierem, elektrykiem i patrzymy w monitory. Cyk, cyk, mijają sekundy i minuty. Czas powoli wchodzi na strefę zagrożenia. Jeszcze jest rok 1999, a po chwili datownik wyświetla 2000! Nic się nie stało!!! Czas popłyną dalej a maszyny pracowały swoim ustalonym rytmem. Po kilkunastu minutach odwołujemy stan pogotowia. Dzwonie do mojego zwierzchnika. Łatwo nie jest, bo to czas życzeń. Udaje się za kolejnym razem. OK. Słyszę w słuchawce, ale zostańcie jeszcze dwie godziny, bo nie wiadomo, co ze zmianami stref czasowych. Za oknami mgła, jest zimno i mróz kilkanaście stopni na minusie. Tam gdzieś ludzie się bawią a my tkwimy wpatrzeni w komputer. Służba! Dopiero o drugiej opuszczam obiekty. Milenijnego Sylwestra rozpoczynam bardzo spóźniony. W kilkanaście minut jestem na Pogorii, gdzie czekają Mama ,Agnieszka i nasz piesek Hektor. Odpalamy kilka petard, ale mgła tłumi nie tylko światło, ale i huk wybuchu. Na niebie nie widać wspaniałych pióropuszy kolorowych iskier, lecz nikłe punkty, światełka w białym mleku mgły. Składamy sobie serdeczne życzenia. Jest Ok. Wyszliśmy z dołka finansowego. Mamy perspektywy zawodowe i żeglarskie. Radujemy się z tej nocy. W Sylwestra 2000, Fregata nie organizowała zabawy. Na ośrodku byliśmy sami. Dziewczyny opowiadały o hucznych obchodach Milenium na Hutniku i Trampie. My raczyliśmy się ciszą i własnym towarzystwem. Niejednokrotnie pisałem i pewnie niejednokrotnie będę o tym pisał, ale uwielbiałem samotne wieczory na Pogorii w zimie. Nie bardzo wiem, czym to było spowodowane, ale dawały mi one wyciszenie i napełniały nową energią witalną. Często mnie pytano, czy się nie boje? W około lasy, zarośla, trzciny pożółkłe i szeleszczące na wietrze. Kampingi pozamykane na głucho. Jedynymi wiernymi towarzyszami były koty, których zawsze pełno przy żeglarskim klubie. Nie, nie bałem się! Czułem jakiś wewnętrzny spokój, a i do osób strachliwych też raczej nie należę. W tym miejscu nachodzi mnie pewna anegdota, która obrazuje trochę samotne noce nad jeziorem. Było to oczywiście w zimie! W piątek po pracy przyjechałem do klubu. W sobotę miał się pojawić Maciek i Ola. Mieliśmy coś robić odnoście strony internetowej. Agnieszka też miała zaglądnąć po zajęciach na studiach. Więc noc z piątku na sobotę zapowiadała się cudownie samotna. Na dworze mróz!!! Otwieram drzwi kampingu i aż zionie ziemnym powietrzem! Uśmiecham się tylko, bo mam na to wypróbowany sposób! Z drewutni nabieram całą naręcz przygotowanego wcześniej drewna. Szykuje wsad do pieca. Kilka gazet, zapałki i ogień wesoło huczy w długiej rurze do komina. Gorące powietrze strzela, wyganiając mróz! Po chwili dokładam węgla z węglarki i sprawdzam, czy aby ogień się nie zadusił? Wszystko w porządku! Korzystając z ostatnich promieni światła, wybieram się na spacer. Wiem, że jak wrócę za 45 minut, we wdzięcznym kampingu nr 4, będzie ciepło i przytulnie. Robię herbatę i oglądam wiadomości. Ściany chłoną łapczywie ciepło z piecyka. Pamiętam, że tego wieczoru położyłem się spać wcześniej niż zazwyczaj. W środku nocy obudził mnie dźwięk grającej gitary!!! To nie był koszmarny sen! To się działo na jawie! Bang, dang, ding i cisza???!!! Po chwili powtórka. Skamieniałem!!! Strachliwy nie jestem, ale grająca gitara, samotnie i spokojnie wisząca na ścianie, to zjawisko raczej paranormalne!!! Duchy!!! Przechodzi mi przez głowę. Ale ja cholera nie wierze w duchy! To, co jest? Zapalam światło. Nic…….wszystko normalnie. W piecu się pali, za oknami cisza, a gitara wisi na swoim gwoździu na ścianie. Nic nie normalnego się nie dzieje. Dokładam węgla i kładę się spać. Czuje się jednak nieswojo. Mija kilkanaście minut i gitara ponownie się odzywa! Ding, dong i takie tam żałosne dźwięki dochodzą ze ściany! Zapalam światło! Gitara nadal gra! Ding, ding!!! Pali się światło, więc nie duchy, bo te powszechnie wiadomo światła się boją J . Wyjaśnienie mojej zagadki okazało się lakonicznie proste. Po wpływem ciepła, a wcześniej zimna, odkleił się próg trzymający struny. Napięte to wszystko było naciągami, więc jak dostawało luzu wydawało te cholerne dźwięki. Jeden szyki ruch, odrywam próg i struny milkną pozbawione naciągu. Duchy znikają, a ja śmieje się ubawiony do żywego. Pamiętam, że wybudziłem się ze snu i długo rechotałem z gitarowego straszydła. Z przyjemnością opowiadałem o tym zdarzeniu koleżankom i kolegom. Sporo było śmiechu, ale kilka osób się przysięgało, że w przypadku takiego zdarzenia uciekłoby z domku wybijając w murze dziurę. Mnie nie tak łatwo przestraszyć, a jak wynika z tej historii, duchy to dość limitowane zjawisko. W większości przypadków mające dość racjonalne wyjaśnienie. Wracajmy jednak do kursu. Dlaczego tak bardzo zależało mi, żeby KSW Fregata rozpoczęła szkolenia żeglarskie? Odpowiedź na to pytanie jest i prosta i złożona zarazem. Postaram się wyjaśnić powody mojej upartości w temacie. Oczywiście pierwszym powodem jest kasa! Niestety klub żeglarski ma ograniczone możliwości pozyskiwania środków na działalność statutową. W założeniach lwią część przychodów stowarzyszenia mają stanowić składki członkowski. Trzeba jednak pamiętać, że był to okres dość nieciekawy w gospodarce. Wielu ludzi miało poważne zawirowania finansowe, a my jako zarząd, postanowiliśmy ograniczyć wysokość składek na rzecz większej pracy społecznej w klubie. Ponadto, jako zupełnie nowy organizm żeglarski, nie chcieliśmy odstraszać wysokimi opłatami potencjalnie nowych klubowiczy. Zatem składki członkowski miały jedynie pokrywać najniezbędniejsze koszty funkcjonowania klubu. Uniemożliwiało to, jednak rozwój! Brak było wolnych środków na remonty, zakup materiałów do reperacji, pomocy nawigacyjnych i sprzętu. Zaproponowałem, że potrzebne na to pieniążki wypracujemy sami. Prowadzenie kursów żeglarskich, jest, było i będzie najlepszym sposobem na zastrzyk finansowy pozwalający realizować cele statutowe stowarzyszenia, a czasami nawet podratować bieżące utrzymanie przystani. Nie było, więc wyboru! Jeżeli chcemy rozwijać klub i działalność, to musimy postawić na szkolenia! Z własnego doświadczenia wiem również, że szkolenie przyczynia się do pozyskania nowych wyszkolony i bardzo wartościowych dusz w klubie. Czego oczywiście, jako przystań startująca po latach stagnacji bardzo potrzebowaliśmy. Jeżeli chodzi o kadrę szkoleniową, to nie było najgorzej. Ja i Agnieszka byliśmy Młodszymi Instruktorami Żeglarstwa z dość dobrym doświadczeniem wypracowanym w niejednym kurskie. Zdzisław Krasiczyński Sternik Jachtowy, był autorem podręcznika do żeglarstwa, którego pomimo naprawdę dobrego opracowania, nie oddał nigdy do druku. Jacek Sedlak miał na swoim koncie kilka obozów z Harcerskimi Drużynami Wodnymi i prace, jako instruktor motorowodny. Bosman Krzysztof Żak sprawdzał się doskonale, jako techniczna pomoc kursów. Jako Kierownik Wyszkolenia Żeglarskiego pieczę nad całością objął człowiek legenda kapitan Jan Wątrobiński. Szczerze, to bardzo mi zależało, by właśnie kapitan Jan podjął się tej roli. Osobiście go, o to prosiłem i byłem niezwykle wdzięczny, że się zgodził. Niebawem zrodzi się pewna symbioza pomiędzy Fregatą i kapitanem Janem Wątrobińskim, ale to wciąż kwestia przyszłości. Trzeba szczerze przyznać, że KWŻ nie ingerował za bardzo w sposób realizacji kursu! Raczej opieraliśmy się na zaufaniu, przyjaźni i uczciwości. Kilka świetnych wskazówek, do dziś pamiętam i wykorzystuje w życiu, nie tylko żeglarskim. Przez kilka lat wspólnej działalności szkoleniowej, nie zanotowaliśmy tarć na tej płaszczyźnie!!! Troszkę gorzej sprawy się miały ze sprzętem! Niestety by prowadzić szkolenia na stopień Żeglarz Jachtowy, klub musiał dysponować jachtem kabinowym o powierzchni żagle ponad 15m2, lub jachtem dwu-masztowym! Niestety my takich jednostek nie posiadaliśmy w chwili rozpoczęcia szkolenia! Pierwszy weekend pływaliśmy na Omegach i kabinowym Plastusiu Jacka Sedlaka. Teoretycznie wyglądało OK. Ale Plastuś miał zdecydowanie mniej metrów kwadratowych żagla niż wymagane 15-ście. Na dodatek zaczął nas odwiedzać Witold Proboszcz, który lekko obruszony, że nie został poproszony o pełnienie funkcji KWŻ-ta, nie omieszkał wytknąć nam tej nieścisłości. Z początku chciałem wynająć jednostkę z innego klubu. Jednak nie było to łatwe. Część łodzi jeszcze nie wróciła z Mazur, a dostępne były wykorzystywane przez klubu. Wrzesień był wtedy przepiękny! Ciepła, słoneczna jesień i dostatek wiatru, aż nawoływały do żeglugi. Ja byłem jednak niesamowicie zmartwiony. Obawiałem się, że z powodu braku kilku metrów żagla padnie mam kurs, a kursantów zabierze inny ośrodek. Wtedy w naszej rodzinie zapadła decyzja. Kupujemy łódkę! Mieliśmy odłożone trochę wolnego grosza. Żeglarstwem raczej zaraziliśmy się na dobre, więc zakup łódki, to niewyrzucona na bzdury kasa. Rozpoczęły się poszukiwania. Z tego, co pamiętam, był to nasz pierwszy zakup przez internet. Agnieszka informatyk naszej rodziny, prowadziła szybkie acz rozległe poszukiwania. Nie mogliśmy zakupić Oriona, bo miał dokładnie 15m2, a potrzebne było ciut ponad. Szkoda, bo jednostek tej klasy było sporo i w dobrej cenie. Odpadała Foka, również na mało kwadratów na żaglu. Niemniej Agnieszka wyszperała jachcik typu Chrząszczyk Micro. Na fotach prezentował się bardzo dobrze, cena zupełnie rozsądna, a i metry kwadratowe 18 w rejestracji. Czyli mamy spełnione wszystkie warunki. Kilka telefonów i jesteśmy umówieni. Jedziemy do Warszawy oglądnąć przyszły jacht flagowy naszej rodziny. O tym jednak, jak SUCHA trafiła do naszej rodziny napiszę w kolejnej odsłonie „Halsowania”. Tomasz. Bezan. Mazur.
|
|