Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

Powódź 1997!

 

 

Londyn 11.10.2011.

 

 

Urlop na Mazurach przeleciał w mgnieniu oka. Ta chwila oderwania od codzienności spowodowała, że nabrałem nowego zapału do walki z przeciwnościami losu. Najważniejsza sprawa, to oczywiście stabilizacja zawodowa. Niestety to, czy mamy co do garnka włożyć i czym uregulować rachunki, stanowi chcąc nie chcąc, życiowy priorytet. Moje wysiłki przyniosły z dawna oczekiwany skutek. Dzięki poparciu Dyrektora Palki, udało mi się objąć posadę Komendanta Straży Przemysłowej ZPR Sławków. Było to bardzo interesujące miejsce. Na styku granic Sosnowca i Sławkowa, mieściła się baza przeładunku rud żelaza, które z Krzywego Rogu, koleją szerokotorową docierało w rejon Zagłębia. Zakład Przygotowania Rud w Sławkowie, posiadał ogromne tereny magazynowe tego surowca. Praktycznie zaopatrywał wszystkie okoliczne huty w przygotowaną i pomieszaną w odpowiednim procencie rudę metali. Znakiem rozpoznawczym tego przedsiębiorstwa był oczywiście czerwony kolor błota, które przyklejało się absolutnie do wszystkiego. W czerwonym odcieniu, były służbowe samochody, drogi i maszyny. Trzeba było zużyć spore ilości pasty do butów, by służbowe trzewiki miały właściwy, regulaminowy kolor. Niestety z chwilą, gdy objąłem stanowisko Komendanta Straży, zakład właściwie odchodził od dawnego profilu działalności. Wysprzedawano jeszcze wciąż dawne zapasy rud, a były tego setki, tysiące ton. Niemniej jednak teren przygotowywano pod Centrum Handlowo Logistyczne, którego najważniejszym atutem miało być najdalej w głąb kraju wysunięte połączenie z siecią szerokiego toru. Byłem w tym czasie odpowiedzialny za oddział Straży Przemysłowej, pododdział Straży Pożarnej, magazyn uzbrojenia i zawiadywanie korespondencją tajną. Tak, brzmi to trochę jak bajka z innej epoki, ale takie to były właściwie czasy. Stare się kończyło, a nowego wciąż nie było, by stare zastąpić. Oddział bazował na regulaminach z 1961r. Istniał w nim prawie wojskowy podział stopni, mnie jako Komendantowi przypadły trzy gwiazdy na naramienniku, oczywiście po pomyślnie zdanym egzaminie. Najdziwniejsze było to, że organizacyjnie należeliśmy pod resort hutnictwa, zatrudnienie na etatach w zakładzie, podległość dyrektorowi itp. Jednak rozkazy, wytyczne i kontrole otrzymywaliśmy bezpośrednio z Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach. Na wyposażeniu mojego oddziału znalazło się osiem pistoletów PW-33, popularnie zwanych TT-tka i cztery pistolety maszynowe PM-43. Do tego arsenału mieliśmy oczywiście dostateczną ilość amunicji, żeby zaatakować małe państwo. Niejednokrotnie się śmiałem, że siłą ognia przewyższamy o głowę, wszystkie okoliczne posterunki Policji.

Stan ten wynikał oczywiście z bardzo dawnych wytycznych, o potrzebie obrony ważniejszych zakładów przemysłowych, przed aktami sabotażu czy dywersji. Pod koniec lat 90-tych, nie istniało takie zagrożenie, ale nikt nie zmienił przepisów. Broń maszynową wykorzystywaliśmy jedynie do konwojowania wartości i przesyłek.

Zresztą uprawnienia mieliśmy spore. W ramach przedsiębiorstwa mogliśmy prowadzić nawet dochodzenia śledcze, kontrole pojazdów i osób. Taka policyjna robota w mniejszej skali.

 

Pododdział ochrony p-poż, któremu dowodziłem miał sporo roboty. Szczególnie, gdy na terenie zaczęły się przeładunki gazów płynnych i paliw. Pożar o ile pamiętam, wybuchł tylko raz i zgaszony został w zarodku. Niemniej z zabezpieczeniem wszystkich odcinków działalności przemysłowej, było sporo pracy. Szybko wdrożyłem się w te zadania. Zresztą pełniłem podobną funkcje wcześniej w TOP-GAZ ie. Ułożyłem sobie dobrze stosunki z okolicznymi komisariatami Policji i Strażą Pożarną. Służba szła swoim wytyczonym taktem. Znowu mogłem znaleźć czas na uprawianie ulubionego sportu.

 

W Klubie Sportów Wodnych Hutnik, zaczynał się bardzo nerwowy okres. Groźba utraty terenu stawała się coraz bardziej realna. Gospodarz Huta Bankowa, przekazała ziemie użytkowaną przez Hutnik, w zarząd wydziału zajmującego się majątkiem nieproduktywnym. Słowem wszystko, co nie jest niezbędne do kontynuowania produkcji, zostało odcięte od zakładowej struktury. Czynsz za użytkowanie terenu wzrósł bardzo znacząco, a do tego doszły potworne opłaty za energie i wodę. Ponadto zaczęto mówić o organizacji przetargu na wykup „naszej” ziemi. W klubie powstały w tym czasie projekty, które w ostateczności skłóciły członków. Założenia tych ustaleń były słuszne, ale w moim odczuciu zostały bardzo niefortunnie i nieprecyzyjnie sformułowane. Celem było oczywiście zgromadzenie środków na wykup terenu. Sam klub jako stowarzyszenie niedochodowe, środków wolnych w takich ilościach nie posiadał. Konieczność, jak w wielu przypadkach tego typu, zmuszała do sięgania w kieszenie członków. Powstał wówczas projekt nowego statutu, który dzielił klubowych kolegów na zwyczajnych i nadzwyczajnych. Z tym, że kryterium nadzwyczajności było umieszczenie dość słonej opłaty na rzecz klubu. W zamian członek nadzwyczajny miał pierwszeństwo do otrzymania domku kampingowego, pokoju w pawilonie, a nawet do wynajęcia Omegi i żeglowania. Wyglądało to trochę, jak my i oni a najgorsze, że próbowano to oficjalnie sformalizować. Użytkowane domki i pokoje trzeba było wykupić, bo w przeciwnym razie eksmisja. Wielu dobrych żeglarzy i klubowiczy, nie było na to stać! Dla nas było to bardzo brutalne zderzenie z zasadami wolnego rynku. Na czele opozycji klubowej stał Jarek Jarmułowicz, który twierdził, że kryteria wyróżnienia osób w klubie żeglarskim, to ich postawa moralna, zasługi w rozwój i poziom wodniackiego wyszkolenia. Niestety, sprawa przetargu wisiała nad nami jak katowski miecz, a moralnej postawy nie da się wycenić w tak potrzebnych złotówkach. W okresie tych tarć i wzajemnych podchodów, powoli rozchodziły się nasze drogi. Ja osobiście rozumiałem rację Jarka, ale trwanie przy tych zasadach nie uratowałoby klubu. Nie do końca zgadzałem się również na oficjalny podział na bogatych nadzwyczajnych i biednych zwyczajnych kolegów w klubie. Podejrzewałem, że ktoś chce sobie przy tej okazji załatwić dla siebie półprywatną działkę nad jeziorem. Nie widziałem wówczas złotego środka, na wyjście z tego zaułka wiatrowej ciszy przed burzą. Pozornie nic złego się nie działo, Hutnik działał, prowadził zajęcia, ale wewnątrz wrzało.

 

Początkiem lipca 1997r, na rozgrzane głowy spadł deszcz w ilościach dotąd niespotykanych. Wyglądało to, jak gdyby ktoś odkręcił hydrant z wodą w niebie i pozostawił otwarty na trzy tygodnie! Dokładnie pamiętam. Było to z piątku na sobotę w nocy. Padający od kilku dni deszcz, gwałtownie przybierał na sile. O północy było to, już prawdziwe oberwanie chmury!!! Nie dało się wyjść z kampingu. W ścieżkach pomiędzy domkami stała wysoka woda. Deszcz podmywał skarpy, a masy wypłukanej ziemi waliły się w stronę jeziora. Gdy tylko się rozwidniło, Bramreja udała się na zwiad z aparatem fotograficznym. Zanim zdążyła jednak zrobić fotki, spostrzegła, że naszym łódką brakuje jeszcze kilka centymetrów do całkowitego zalania i zatopienia. Nasza motorówka, Turbina, zaczęła nabierać wodę przez układ wydechowy, bo nawał deszczu i wiatru pozrywał plandeki i stelaże.

Wszystkie ręce na pokład!!! Padło zawołanie, jak na dawnych żaglowcach! Deszcz na chwilę ugasił żar w głowach. Kto żyw pobiegł by wybierać wodę z łódek. Omegi zalane prawie po skrzynki mieczowe. Wejść się do takiej przeciążonej łódki nie da, bo jeden niewłaściwy przechył, przelanie się zgromadzonej wody i wywrotka gotowa. Powoli na cumach holujemy łodzie do keji. Tam z wiadrami, czerpakami i gąbkami rzucamy się do usuwania wody z wnętrza. Deszcz ciągle leje z nieba i choć nie jest to już nocne oberwanie chmury, to w sztormiakach praca idzie mozolnie. W Turbinie potop! Boje się, że zalało elektrownię i silnik nie odpali. Z rozmachem chlustam wodę za burtę. Po chwili jestem tak spocony, że jest mi wszystko jedno, deszcz czy pot i tak jestem mokry. Sztormiak idzie precz! Dla rozgrzania i dodania sił w klubowej bosmance pojawia się żeglarski trunek. Robimy chwilkę przerwy i zabieramy się za Trenera. Gretingi pływają kilka centymetrów poniżej ławek, masakra! Znowu wiadra i czerpaki w ruch. Woda z nieba leje się zresztą nieustannie, więc osuszone wcześniej Omegi, trzeba będzie ponownie wybierać. Kataklizm. Ze ściany hangaru przyległej do skarpy, spływa woda! Pojawiają się malutkie wodospady. Jezioro gwałtownie przybiera. Pomosty są już wyżej o przynajmniej 60cm, a lustro wody podchodzi do bram hangaru. Betonowa podłoga staje się miękka pod stopami, zaczyna pływać. W tej szarej rzeczywistości z ponurymi minami siedzimy w hangarze. W przerwach pomiędzy wybieraniem wody, w ruch idzie butelka.

 

Ćwiczenia z wybierania wody trwają całą niedzielę. Jarek proponuje zakup małej pompy. Popieramy! Wieczorem zabezpieczamy łodzie, bo przecież trzeba wracać do domów i do pracy. Jako że mam niedaleko, zobowiązuje się zaglądnąć do klubu w tygodniu.

 

Mieszkaliśmy wtedy w Sosnowcu, na osiedlu Bór. Przepływa przez nie średniej wielkości rzeka Biała Przemsza. Tej lipcowej nocy uczyniła nam wszystkim niespodziankę! Rzeka wystąpiła z brzegów zalewając całe osiedle domków jednorodzinnych, boisko, kościół, a ponadto przerywając połączenie z dwoma zakładami przemysłowymi. Nie na darmo nazywa się powódź z 97r, Powodzią Stulecia!!!

 

Zgodnie z obietnicą odwiedzałem klub kilkakrotnie, wybierając w razie potrzeby wodę z łódek. Robili to zresztą i inni koledzy, więc majątek nasz nie poniósł uszczerbku. Początkowo kapitan Jan Wątrobiński, chciał udostępnić naszą motorówkę do akcji ratunkowych. Gdy jednak TV pokazała, jak niewyszkolone oddziały ratunkowe z niewiedzy niszczyły niewyobrażalnie drogi sprzęt, zrezygnował w tego pomysłu. Pamiętam, że jakaś firma przekazała ratownikom kilka nowiutkich silników przyczepnych do łodzi ratunkowych. Ci jednak na zalali ich odpowiednią mieszanką i silniki zatarli po kilku godzinach używania. Jedna z wojskowych amfibii po prostu utonęła. Zresztą niekompetencji i braku przygotowania było w czasie tej katastrofy cała masa. Ofiarami wody padli zwykli ludzie i Rząd Premiera Cimoszewicza, który w początkowej fazie totalnie zignorował problem.

 

Wracając do Hutnika, to ciągle jeszcze byliśmy kolegami. Razem pływaliśmy i razem spędzaliśmy czas w klubie. Tradycją było, że rano organizowaliśmy wspólne śniadanie przed naszym kampingiem. Przynosiło się co kto miał, w ruch szły butle z gazem i czajniki. Kawa herbatka i kanapeczki doskonale smakowały na świeżym powietrzu w doskonałym towarzystwie. Może nie był to ten sam klimat, co jeszcze kilka sezonów wstecz. A przecież ciągle kochaliśmy Pogorię i Klub Sportów Wodnych Hutnik.

 

W sierpniu przestało padać. Z za chmur wyszło kapitalne słońce. Polska odbudowywała zniszczenia. Wszyscy cieszyli się, że to już za nami! My też staraliśmy się nacieszyć tą odrobiną lata, jaka nam została. Wtedy jeszcze nie przeczuwałem, że kolejny sezon 98, będzie naszym ostatnim w Hutniku. W najgorszych snach nie przypuszczałbym, że któregoś dnia nasi koledzy ostentacyjnie odmówią wspólnego śniadania.

 

O tym napiszę pewnie niebawem, bo zimowe wieczory skłaniają do wspominek.

 

Tomasz, Bezan, Mazur.