Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

Wróćmy na Mazury.

 

01.08.2011. Londyn.

 

 

Tak jak już poprzednio wspominałem sezon 1997 żeglarsko rozwijał się kapitalnie, za to w życiu prywatnym było zdecydowanie gorzej. Topgaz padł całkowicie i gdyby nie małe zlecenie zabezpieczenia bocznicy kolejowej na Maczkach w Sosnowcu, to była by bieda jak się patrzy. Miałem w planach pewną posadę, którą mi przyobiecano. Niemniej mijał tydzień za tygodniem, oszczędności się kurczyły, a termin przyjęcia do pracy się odsuwał. Dziwne, ale w tym czasie zupełnie się tym nie przejmowałem. Wierzyłem w moje szczęście osobiste i gdzieś głęboko wiedziałem, że cała ta heca skończy się dobrze. Dlatego gdy Alicja zaproponowała mi rejs na Mazurach zgodziłem się chętnie. Była to odskocznia od nerwów i problemów codzienności, a zarazem kolejna szansa na żeglarską przygodę. Miałem, bowiem rejs ten poprowadzić.

 

Zachęciła mnie również perspektywa spędzenia tygodnia na nowiutkiej Sasance, jaką wynajęła Alicja. Zatem klamka zapadła. Wracam na Mazury!

 

Sam skład naszej załogi był dość ciekawy. Alicja z Warszawy organizatorka całej eskapady. Posiadaczka patentu Sternika Jachtowego, lecz cierpiąca na kompleks niezdanego egzaminu na żeglarza w Rożnowie. Pisałem zresztą o tym w przeszłości. Powodowało to, że dziewczyna o dobrych umiejętnościach technicznych, nie miała pewności siebie i odwagi dowodzenia grupą. Jej chłopak Ireneusz, paralotniarz, dobry załogant, na którego naprawdę można było liczyć. I pewna dziewczyna ich koleżanka, której imienia nie pamiętam. Jestem za to przekonany, że ona mnie będzie pamiętać do końca życia. Nie polubiliśmy się od samego początku rejsu. Wparowała mi dama w szpilkach na pokład i zapytała, w której restauracji jemy kolację!!! Nasze pokładowe utarczki wypełniały swoistym humorem cały rejs.

 

Jako że miejsca było jeszcze sporo, a koszty watro było rozłożyć na więcej osób, zaproponowałem by w rejsie uczestniczył Marek, kolega i sąsiad z którym na Mazurach poprzednio pływałem. Propozycja została zaakceptowana. I tak któregoś pięknego letniego ranka, zapakowaliśmy wszystko w mojego bordowego Poloneza Caro i ruszyliśmy ku nowej przygodzie.

 

Jechaliśmy tylko we dwójkę, reszta grupy miała dojechać z Warszawy bezpośrednio do miejsca czarterowania łódki, czyli do portu w Wilkasach. Koła raźnie nawijały kilometry szosy na licznik. W pamięci odtwarzałem obrazy znane z przed kilku lat. Mijamy, Polichno i pomnik Czynu Partyzanckiego w połowie drogi do Warszawy, a następnie sławny czołg z obelisku w Ostrołęce. Pędzimy na Mazury. Poprzednio jechaliśmy dobrze załadowanym, starym Fiatem 1300, a po drodze dobrze nas zmoczyła burza. Tym razem pogoda jest wyśmienita, a prawie nowy Polonez, płynnie pokonuje wyboje na drodze.

 

Kilka godzin jazdy mija bez żadnych przykrych niespodzianek. Przed nami tabliczka Wilkasy, a zaraz za nią znajomy widok knajpy Skarpa. Dość szybko odnajdujemy właściwą przystań, stwierdzając ze zdziwieniem, że trochę ich przybyło od ostatniego razu. Zaczyna się prawdziwy żeglarski kapitalizm. No na razie raczkujący i w zasadzie w budowie, ale to już nie jakość spółdzielni SPOŁEM.

 

Na miejscu odnajduje się reszta. Szybko załatwiamy wszystkie formalności czarterowe. Jachcik jeszcze pachnie nowością. Ja jednak nauczony wedle starej szkoły, sprawdzam wszystko dokładnie. Zatem rozwijamy żagle, by stwierdzić ich stan i w razie zastrzeżeń wpisać to do protokołu. Dokładnie przeglądnąłem fały i luzowanie miecza. Sporo czasu poświęciłem na silnik. Kapitalne maleństwo firmy TOHADSU spisywało się znakomicie. Zatem podpisujemy dokumenty i możemy się sztauować.

 

W tym właśnie miejscu nastąpił pierwszy zgrzyt z damulką z Warszawy, jak będę nazywał ową paniusię, której imienia zapomniałem. Na Mazurski rejs przyjechała w sukience ozdabianej cekinami, ufryzowana jak na disco i oczywiście w butach na długaśnych szpilach. Zanim zdążyłem coś powiedzieć paniusia wpakowała się na pokład orając obcasami nieskazitelnie czystą biel laminatu. Tego było już za wiele! Ryknąłem na Warszawiankę, puszczając w eter kilka dość niewybrednych słów!!! Najpierw z pokładu wyleciały buty, a zaraz potem nasza dama. Cóż pierwsze wejście jej nie wyszło, ale nich spróbuje raz jeszcze J . Kolejny raz był już znacznie lepszy, bo boso z niebezpiecznym narzędziem w postaci szpilek w dłoni. Dalej normalnie. Worki z żarełkiem, jakieś ciuchy, woda do picia, paliwo do kataryny i wszystkie inne rzeczy niezbędne do tygodniowego rejsu. Koniecznie muszę dodać, że jesteśmy w posiadaniu dobrych map mazurskich szlaków, jakie ukazały się wraz z przewodnikiem. Poprzednio mieliśmy jedynie bardzo ogólne plany pojezierza, ale był z nami Ryszard Benc stary mazurski wyga.

 

Pogoda zapowiada się dobrze, więc postanawiamy zrobić kilka halsów po Niegocinie, by wypróbować sprzęt i obznajomić nowicjuszy z ich pracą na łódce. Okazuje się, że fał stawiający płetwę sterową nie działa prawidłowo. Płetwa nie dochodzi do pozycji pionowej, a raczej ma tendencję do wyskakiwania na powierzchnię. Powoduje, to znaczne opory na rumplu. Da się z tym żeglować, ale trzeba na to uważać!

 

Zadecydowaliśmy wspólnie, że popłyniemy szlakiem naszej poprzedniej wyprawy na północ do jeziora Dobskiego. Potem zaś postaramy się dotrzeć na południe jak najdalej się będzie dało. Zakładaliśmy mało postoju, a maksymalnie dużo żeglowania. Jeszcze tego samego dnia przeprawiliśmy się przez kanały i dalej na Kirsajty. Hej, hej mazurski rejs.

 

Trudno jest mi opisać dziś dokładnie kolejność postojów, pamięć zawodzi po latach. Niemniej jednak z pomocą katarynki, która na przejściach i w kanałach nigdy nas nie zawiodła, błyskawicznie dotarliśmy do Wyspy Kormoranów. Jezioro Dobskie, jest oddalone od tego miejsca o godzinkę spokojnej żeglugi. Zatem na nocleg zatrzymujemy się w naszym starym miejscu. Odżywają wspomnienia. Polowanie z kuszą na łabędzia, łowienie ryb, nocne ogniska i wyprawy po zaopatrzenie. Znowu wpatrzeni w gwiazdy marzymy, rozmawiamy, śpiewamy. Przy tradycyjnym ognisku wypijamy przywiezione specjalnie na tą okazję piwo!

 

Mamy doskonały czas, bo nasz rejs dopiero się rozpoczął. Zatem szybki klar i ruszamy na Mikołajki.

 

I znowu szybko jazda bez trzymanki! Pierwszy postój Giżycko wymusza na nas tężejący wiatr i ciężkie ołowiane chmury. Po przejściu kanału poleciłem wyjść głębiej w jezioro i postawić maszt. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem wchodzenia do portu ze złożoną pałą. Manewr idzie sprawnie, choć patent do stawiania masztu w postaci bramki z rurek i talii działa raczej średnio. Były to pierwsze tego typu urządzenia, więc można to wybaczyć. Następnie z wiatrem w plecy wchodzimy do portu w Giżycku. Oczywiście przeklinałem pod nosem wszystkich tych „żeglarzy za dychę”, co to prezentowali położone maszty w porcie skutecznie blokując swobodne poruszanie się w nim. My tylko na chwilę!!! Zaraz wpływamy do kanału, dlatego nie stawiamy masztów, ot takie usprawiedliwianie lenistwa.

 

Znajdujemy wreszcie wygodne miejsce gdzie cumujemy, a czas w porcie postanawiamy spędzić na porządną toaletę, prysznice itd. Tymczasem wiatr tężeje i zaczyna się robić całkiem poważnie. Z rozpędzonego wiatrem Niegocina przelewają się przez falochrony bryzgi wody. Na powierzchni jeziora pokazują się ogromne bale drewna. Które uciekły gdzieś ze spływu. Teraz poganiane falami i wiatrem stanowią nie lada zagrożenie dla żeglugi. Zarządzam postój! Załoga się krzywi. Mówię, że wyjście w taką pogodę i to w dodatku pod wiatr zdani na łaskę i niełaskę silniczka, jest ryzykowne, a ja ryzykować nie zamierzam. Załoga nalega, że może by spróbować, bo czasu szkoda na stanie w porcie. Odmawiam! Czuje na sobie wzrok pełen wyrzutu i słyszę szepty niezadowolenia. I wtedy właśnie zdarzają się przypadki, których uniknęliśmy pozostając w porcie.

 

Z kanału na Niegocin wychodzi Foka II. Źle utrzymana, brudna i fatalnie otaklowana. Coś tam powiązane na węzły, jakieś supły na linach, fok nieprawidłowo przypięty i takie tam inne bałaganiarstwo. Załoga młoda i również niechlujna z wyglądu. Połamanymi pagajami wyprowadza to pływało w kanału. Byłem przekonany, że wejdą do pobliskiego portu LOK-u, lub przy kanale przeczekają nawałnicę. Bynajmniej, zaczynają stawić żagle, z myślą wyjścia na roztańczony Niegocin. Z portu pada kilka dobrych rad w kierunku tej dziwnej załogi. Ci jednak zbywają to śmiechem. Zapraszam moją zawiedzioną załogę do obserwacji tego, co zaraz się stanie, a co w samym założeniu było nieuniknione.

 

Fatalny takielunek postawiony bez żadnych refów, łopocze na wierze wyjąc przeraźliwie. Odcumowanie ze ścian kanału stawia Fokę w ostrym bejdewindzie mocno pochyloną na burtę. Jest ciasno! Z prawej kamienie zabezpieczające port LOK, z lewej betonowe falochrony portu giżyckiego. Czeka ich trudna halsówka, jeśli chcą wyjść na jezioro. Przy którymś z kolei zwrocie, dopada ich linia wiatru! Jachcik cofa się nieszczęśliwie nabierając prędkości. Można by jeszcze się ratować szybką rufą i powrotem do kanału, ale coś się zaplątało w niechlujnym takielunku. Biedna Foka II całym impetem wpada na kamienie lokowskiego portu. Ktoś wskakuje do wody by ratować jednostkę, to jednak niewiele daje. W burcie widnieje wielka dziura wybita o ranty umocnień portowych.

 

Brudna, rozczochrana dziewczyna, chyba sternik tego nieszczęścia płacze. Ku…a mówi, a dwa tygodnie wszystko się udawało!!! Bez zbędnych słów patrzę na moją załogę.

 

Zresztą po chwili próbę wyjścia pod rozpędzone fale, podjęła Sportina. Złożony maszt, silniczek typu SALUT, bardzo nisko osadzony na rufie. Pracował wprawdzie na najwyższych obrotach, ale z najwyższym wysiłkiem cisnął pod wiatr ogromne cielsko Sportiny. Fale i mocny rozkołys powodują, że silniczek jest regularnie zalewany wodą. Kaszle, parska, ale wyprowadza łódkę ładne kilkanaście metrów od wyjścia z portu. Plan dzielnych żeglarzy jest prosty. Wyjść w jezioro, opłynąć port i wejść do kanału. Nie stawiają, więc masztu, lecz piłują niewyobrażalnie małego Salucika. I właśnie wtedy nadeszła o jedna fala za dużo! Silnik gaśnie, a jacht pchany wiatrem i bezwładnością leci na spotkanie swego losu. Załoga podejmuje próbę ratowania pagajami tego manewru. Jak oszaleli mieszają wodę po obu burtach, co daje jedynie mizerne efekty. Sportina z impetem wpływa powrotem do portu, a jej sterczący u rufy maszt sieje spustoszenie.

Poleciała jakaś dziura w bulajach i pourywało się kilka topów leżących masztów. Krzyki, zamęt i przeklinania. Z odrobiną triumfu w oczach spoglądam na moją dzielną załogę. Nikt już się nie krzywi i nie ma dziwnych szeptów za plecami. Jasnowidz pewnie pomyśleli, stosując porównanie do starego kawału, o bacy gałęzi i pile!

 

Bez przeszkód docieramy do Mikołajek. Wystarczyło, bowiem trochę poczekać i wiatr zelżał na tyle, że wszelkie manewry nie nastręczały nam kłopotu.

Mikołajki wiadomo, stolica żeglarskich mazur. Szanty, piwo spotkanie ze znajomymi. W czasie koncertu spotykamy kapitana Boguckiego, znajomego z rejsu. Wieczór kończy się późno, no i z potężnym bólem głowy rano. Niemniej po koniecznej wszystkim rekonwalescencji ruszamy dalej. W czasie noclegu w Wierzbie, szukamy charakterystycznego jachtu aktora Kazimierza Kaczora. Niestety bez rezultatu. Kolejny dzień poświęcamy na żeglowanie po Śniardwach. To nasze śródlądowe morze, poraża swoim ogromem. Jest tu gdzie się rozpędzić i gdyby nie zdradliwe kamienie, były by żeglarskim eldorado. Ruszamy szlakiem w stronę Okartowa.

 

Skąd się wzięła burza?! Do dziś nie jestem w stanie dojść. Nagle z pogodnego nieba zaczął padać deszcz. Potem dmuchnęło solidnie, szybko więc zrefowaliśmy grota. I wtem błysk, grzmot i pioruny. To już sytuacja nie na żarty. Na płaskim, odkrytym terenie nasz maszt stanowi znakomity cel dla piorunów. Cierpnie mi skóra. Za burtę idą mokre liny przywiązane do masztu. Czy to coś da???!!! Nie wiem, ale osobiście czuję się lepiej. W oddali widzę mały port. Kieruję się tam w celu przeczekania letniej nawałnicy. Podejście trudne, warunki wiatrowe bardzo niekorzystne, ale wreszcie ustawiam się na kursie, który pozwoli mi wpłynąć w cichą zatoczkę przystani. Jakie jest moje zdziwienie i rozgoryczenie, gdy stojąca na pomoście postać w sztormiaku krzyczy, że to port prywatny i wynocha! Na nic prośby i tłumaczenia. Na nic pioruny i grzmoty. Teren prywatny, nie zezwalam na wpływanie i koniec. Co robić! Unikając sieci rybackich i boi podejściowej, wykonuję zwrot kierując się na Mikołajki.

Letnia burza pojawia się szybko i na szczęście szybko znika. Wraz ze słońcem ukazała nam się przepiękna tęcza. Jakoś znikł strach przed wyładowaniami elektrycznymi, a nawet złość na gospodarza prywatnej przystani. Niestety zanikł również wiatr. Do portu w Mikołajkach dolecieliśmy na katarynce.

 

Do końca rejsu zostało, już niewyobrażalnie mało czasu. Trzeba się sprężać by oddać na czas jachcik i nie stracić depozytu. Od rana przy sterze, lecimy ile sił w na szczęście pomyślnym dla nas wietrze. Z wprawą przeskakujemy kanały i te małe, płytkie mocno zarośnięte jeziora. Przed nami Kula i powrót na Niegocin. Osiem dni strzeliło jak z bicza. Jeszcze tylko uczcić wszystko wieczorkiem w knajpie przy piwie.

 

Tu do annałów żeglarskich opowieści jeziora Pogoria I, przeszło skąpstwo kolegi Marka Czerniaka. Jako prowadzący całą tą eskapadę zaprosiłem wszystkich na kolacje i piwko w dość przytulnej knajpce. Szybko wychyliliśmy dwie kolejki o ile dobrze pamiętam piwa Tyskiego, wspominając na świeżo przygody z pokładu. Potem przyszedł czas by to załoga postawiła coś sternikowi, niestety zabrakło Tyskiego dostępne było inne piwo, ale o kilka groszy droższe. Inicjatywę przejął Marek. Obleciał całe Wilkasy by znaleźć złoty trunek w takiej samej, lub niższej cenie!!! Nie pamiętam czy to się udało? Fakt ten ubawił nas jednak do, żywego. Ja natomiast wyciągnąłem z tego doświadczenia wniosek, że ze sknerusami żeglować nie lubię i kolega Marek, nie znalazł się więcej w mojej załodze.

 

Szczęśliwie wróciliśmy do domów. Zaczynało się upalne lato 1997r. W sierpniu nastąpią straszliwe ulewy, deszcze i oberwania chmury. Wynikiem tych zjawisk będzie powódź o niewyobrażalnej skali. Premier Cimoszewicz straci urząd za skandaliczne zlekceważenie tej tragedii. Ja obejmę stanowisko Komendanta Straży Przemysłowej Centrali Zaopatrzenia Hutnictwa w Sławkowie. W klubie na Hutniku zaczną się kwasy i podziały, a woda z oberwania chmury zaleje hangar. Oczywiście opiszę wszystko w kolejnym odcinku „Halsowania”.

 

Tomasz. Bezan. Mazur.