|
||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
|
Zgubne skutki picia wódki!
Londyn 09.05.2011.
To, co zamierzam właśnie opisać i podać do publicznej wiadomości, jest jedną z często opowiadanych anegdot na Pogorii. Niestety wszystkie te wydarzenia są prawdziwe i nie przynoszą one chluby ich głównym bohaterom. Jednakowoż podjąłem się opisania wszystkiego w miarę obiektywnie, więc obok sukcesów trzeba opowiedzieć i o porażkach.
Rejs na Fryderyku Chopinie był fantastyczny, niestety wszystko, co dobre szybko się kończy. Żaglowiec został zabezpieczony przez komornika, a my powróciliśmy na naszą ukochaną Pogorię. Zresztą nie można było się nudzić w klubie w tym czasie! Jesienne szkolenie dobiegało powoli końca. Kwitła przyjaźń z rodziną żeglarską kapitana Berga. Osoby te stanowiły nabytek hutnikowy po zlikwidowanym klubie TRAWERS. Z ludźmi tymi będę miał w przyszłości dość niemiłe doświadczenia. Niejasny jest też do dziś udział familii Bergów w sprawie likwidacji i rozprzedawania majątku samego TRAWERSU, pogłoski które do mnie docierały niekorzystnie przedstawiały ich postawę w temacie. Ponadto Jarek Jarmułowicz nawiązał doskonałe stosunki z dzierżawcą terenu dawnego Ośrodka Wczasów Świątecznych Hutnik, Huty Bankowa Wojtkiem Walotkiem. Powstawały pomysły współorganizowania wesel i innych imprez kulturalnych w żeglarskim klimacie. Słowem było dobrze i trochę sielankowo. Obserwując taki rozwój sytuacji, wpadłem na pomysł by Hutnicze osiągnięcia pokazać kolegom z rejsu. I tak powstał plan zaproszenia wszystkich na egzamin żeglarski i wieczorne huczne ognisko! Pomysł był wspaniały, ale organizacja wyszła mi tragicznie!!! Kilka telefonów i sprawa załatwiona. Chłopaki z Warszawy, dziewczyny z Krakowa i Tychów zaproszeni. Ja załatwiam noclegi u Wojtka i przygotowuje bufet. Jest kiełbaska i oczywiście spora ilość gorzałki. W piątek w klubie dogrywam wszystkie szczegóły i przychodzi czekać na gości! W sobotę zaczyna się egzamin. Gorączka jak cholera! Szybkie klarowanie łodzi, podział na załogi i ruszać na wodę, bo wieje! My jeszcze wtedy nie należeliśmy do czcigodnego grona egzaminatorów. Kibicowaliśmy zażarcie naszym podopiecznym udzielając ostatnich wskazówek. Tak niedawno sami przeżywaliśmy emocje swoich egzaminów! Praktyczna część przebiega szybko. Jest odpowiedni wiatr, więc nie ma tematu. Ktoś tam odpadł, ktoś płacze bo coś mu nie wyszło. Oj szykują się poprawki! Wszystkim udziela się nerwowa atmosfera, a goście dalej nie przyjeżdżają. Ktoś wyciągnął buteleczkę na rozluźnienie. No i zaczęło się!!! W czasie egzaminu praktycznego, zła sława zawisła nad familią Bergów. Delikwenci są odsyłani do douczenia i kolejnej poprawki i wyczuwalna zdaje się być pewna nutka złośliwości ze strony egzaminatorów. Ze strony kursu pada prośba by lekko ich zmiękczyć! No, więc wchodzimy wraz z Darkiem Łysym do jaskini lwa i nieśmiało proponujemy kieliszeczek, bo zimno! Nikt nie odmawia. Po kolejnym rozgrzewaczu egzaminatorzy stają się bardziej przyjaźni, pewnie ciepło z żołądka ogrzało ich zmarznięte serca. Kursanci czują wdzięczność i z ochotą polewają nam. Gości ciągle nie widać! Więc czemu nie. Kursantów jest około 30stu, nas dwóch! Każdy chce się z nami napić, o tak z wdzięczności. Oni po jednym my trzydzieści! To był przysłowiowy o jeden most za daleko!!!
Kiedy przyjechali goście, organizator czyli ja, nie bardzo rozpoznał ich twarze. Ktoś wydał im klucze do pokoi, ktoś zaprowadził na świetlice, bo tam była główna impreza. Niestety organizator i pomysłodawca spotkania spał ululana na amen. Wstyd!!! Kiedy doszedłem do siebie, impreza toczyła się w najlepsze! Totalną katastrofę uratowała Agnieszka. W końcu wszystko jakoś się odbyło i wszyscy mocno wstawieni położyli się spać. Ja oprócz kaca i potężnego wstydu, otrzymałem też niezłą reprymendę. Ten nieszczęśliwy przypadek został mi na zawsze w pamięci, stanowiąc doskonałą lekcję jak nie należy postępować. W kolejnych latach, gdy na mnie spoczywał obowiązek organizatora, nie powtórzyłem tego błędu. Jak to mówią jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz!!! Najważniejsze, że nikt się śmiertelnie nie obraził, a że na Pogorii wiele rzeczy się wybaczało to i ta zostało jedynie anegdotą ogniskową. Tak oto lekkim niesmakiem w ustach i bólem głowy zakończył się bogaty w wydarzenia sezon 1996. Przed nami rysowały się dwa kolejne sezony kapitalnego żeglarskiego życia w Hutniku na Pogorii I. Katastrofa nastąpi dopiero w roku 1998, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Sezon 1997, rozpoczął się jeszcze w czasie głębokiej zimy! Okazję na to wynalazł niezawodny Jarek Jarmułowicz. Postanowił zorganizować coś, czego jeszcze na Pogorii wcześniej nie było. Uroczyste rozdanie patentów dla absolwentów jesiennego kursu połączone z występem prawdziwego zespołu szantowego!!! To był absolutny HIT! Pomysł, który funkcjonował w klubie Hutnik przez czas jakiś, a który ja przekopiowałem na grunt nowo tworzonej Fregaty. Zresztą robi on do dzisiaj, choć pewnie mało kto wie kto tą tradycję zapoczątkował. Sale użyczył zaprzyjaźniony wtedy jeszcze z klubem Wojtek Walotek. Nie pamiętam, kto wyłożył fundusze na zespół, bo nie były to jeszcze czasy współdziałania z Urzędem Miasta. W każdym bądź razie na uroczystość rozdania patentów na Sternika i Żeglarza Jachtowego, zaproszony został zespół Ryczące Dwudziestki. Było zimno, za oknem leżał jeszcze śnieg, kiedy do Klubu Sportów Wodnych Hutnik, nad jeziorem Pogoria I w Dąbrowie Górniczej, nadciągały tłumy spragnionych żeglarskiego życia ludzi. Jarek zaangażował nas w to przedsięwzięcie. Ja odpowiedzialny byłem za bramkę, a Agnieszka i Zosia dowodziły szatnią. Oj działo się działo na tej imprezie!!!
Trzeba przyznać, że takie zimowe imprezy z nocowaniem w kampingach wymagały trochę przygotowań. Cieniutkie ścianki, dykcianych domków, nieszczelne okna, dawały dobre efekty wentylacji w lecie. W zimie jednak, przy temperaturze minus 10 i niżej, nocowanie tam wymagało wiedzy i wprawy. A zatem słów kilka o tym.
Generalnie istniały dwie szkoły. Jedni preferowali ogrzanie całego pomieszczenia domku za pomocą elektrycznych lub gazowych grzejników. My posiadaliśmy niezawodny w działaniu i niezwykle wydajny grzejnik elektryczny TOP MICRO. Zawsze istniało jednak ryzyko, że nastąpi awaria prądu. Dlatego dla bezpieczeństwa posiadaliśmy również gazowe słoneczko. Drzwi domku uszczelniał koc, a okno całe kłęby waty. Do spania używaliśmy pościeli wiskozowej i dobrej jakości śpiworów. Bramreja, lubiąca ciepło, zakupiła śpiwór górski o niezwykle ekonomicznych właściwościach. Z uwagi na kolor i kształt nazywany przez kolegów Różowym Robaczkiem. Takie wyposażenie pozwalało na całkiem przyjemny nocleg przy temperaturach nawet -18C, bo i takie się zdarzały! Bajkowo wyglądały po takiej nocy kampingi. Ciepło roztapiało śnieg zalegający na daszkach. Spływająca woda zamarzała natychmiast, gdy tylko wydostała się z bezpośredniego działania ogrzanego powietrza. Rano domki używane w nocy do noclegów, były pokryte lodowymi stalagmitami, stalaktytami a czasem i stalagnatami. Ta druga szkoła polegała na ogrzaniu samego łóżka kocem elektrycznym. Była stosowana przede wszystkim w pokojach pawilonu klubowego. Betonowe ściany i duża przestrzeń nie nagrzewała się szybko od farelki, czy gazowego słoneczka. Za to takie miejscowe ogrzanie łóżka, dawało szanse na nocny wypoczynek w miarę komfortowej temperaturze. Plusem tego typu nocowania, był szybka kuracja trzeźwiąca. Bo każde wyjście z pod koca powodowało szok termiczny dla organizmu. Zresztą było i z tym trochę hecy. Kiedyś Bosman Bronek i Andrzej Bałazy, po suto zakrapianej kolacji, ułożyli się wygodnie przykryci elektrycznym kocykiem. Alkohol podziałał znieczulająco, a przyjemne ciepło rozebrało imprezowiczów. Rano Andrzej obudził się z dotkliwym bólem w tylniej części ciała. Okazało się, że poszewka okrywająca spiralę zsunęła się w nocy i piękny deseń paciorków nagrzewnicy odbił się na plecach kolegi Andrzeja. Przygód związanych z alkoholem i nocnym grzaniem w domkach było zresztą sporo i to cud tylko plus opieka Neptuna sprawiły, że obyło się bez tragedii! Zatem przygotowani na zimowe nocowanie, zaopatrzeni w śpiewniki i dobry humor idziemy na imprezę. Wszystko odbywało się w kapitalnej atmosferze. Dopisali zaproszeni goście. Do sali dawnej restauracji stawili się wszyscy zaangażowani w żeglarskie życie jeziora. Ja nie miałem praktycznie żadnej roboty, bo wszystko odbywało się sprawnie. Stoły zastawione piwem i przystawkami, zespól świetnie zabawił zgromadzoną publikę, a Kunia lśnił urodą w każdym calu. Tajemnicze było jednak ciągłe znikanie Agnieszki Bramrei i Zosi Jarmułowicz w pomieszczeniach szatni. Co ciekawsze po każdej takiej wizycie obie dziewczyny, miały lepsze humory i większą ochotę do śpiewania. Brałem to wszystko na karb doskonałej zabawy, do kiedy nie wyszło na jaw, że sprytne kobity miały tam skitraną buteleczkę żubrówki. Zabawa trwała w najlepsze! Koncert przeplatano rozdaniami patentów. Każdy ze świeżo pasowanych żeglarzy otrzymać musiał odpowiednie ostrzeżenie pagajem w D, co by go wyobraźnia nie poniosła. Darek „Łysy” Kozieł z ochoczo spełniał to zadanie i kilka pagaj musiał bosman spisać na straty. Szkło poszło w ruch!!! Po koncercie zespół Ryczące Dwudziestki rozdał w ramach reklamy trochę najnowszych kaset. Pożegnanie z rozbawionym towarzystwem też do łatwych nie należało. Super przystojny Kunia, musiał być siłą oswobadzany od wszystkich wielbicielek, które chciały go osobiście pożegnać. Prym wiodła w tym Bramreja, której wizyty w szatni, swoje zrobiły. Po części oficjalnej, rozpoczęła się część kameralna. Czyli po prostu balanga na cztery fajerki!!! Pierwszy tancerz KSW Hutnik, Darek Kozieł, czyli Łysy, demonstrował wszystkim swoje umiejętności nabyte wcześniej na kurskie tańca. Bramreja w geście dobroczynności naśladując Ryczące Dwudziestki, rozdała wszystkie kasety, jakie miała w samochodzie. I nieważne, że były to kasety Kaczmarskiego, gest jest gest!!!
Ja widząc co się dzieje, a mając na uwadze poprzednią wpadkę, zachowywałem wstrzemięźliwy umiar. I to nas uratowało. W pewniej chwili Agusia stwierdziła, że musi się przewietrzyć. OK.! Mówię i dalej bawię się z innymi. Czas jednak mija a siostra nie wraca! Jest mrozik, sporo śniegu, ale lód na jeziorze zaledwie centymetrowy. Pijany człowiek może mieć różne pomysły, znam to po sobie, więc udaję się na poszukiwania. Agusia, Agusia, gdzie jesteś?!!! Wołam w ciemnościach nadbrzeża. Tutaj, pada cicha odpowiedź. Podchodzę na dół i widzę obraz, którego nie zapomnę nigdy. Moja siostra leży na przewróconej do góry dnie łódce i obsypuje się śniegiem jak pierzynką. O ty robisz siostra??? Pytam? Idę spać !!! Pada beztroska odpowiedź. Oj, Aguś chyba ci już wystarczy. Choć zaprowadzę cię do cieplutkiego kampingu, tam sobie odpoczniesz. Dobrze, pada miła i przytulna odpowiedź, osoby mocno już zmęczonej wyczynami zabawowymi.
Biorę delikatnie za rękę i powoli prowadzę po schodach. Pech chciał, że aby dotrzeć do naszego malutkiego domku nr 21, trzeba było minąć Wojtkową salę, pełną rozbawionych kolegów. Bo przecież impra trwała w najlepsze.
„Umarł Maciej umarł i leży na desce, gdyby mu zagrali podskoczyłby jeszcze!!!” Tak tylko mogę skwitować, to co stało się z Bramreją. Przed momentem śpiąca i lecąca ze zmęczenia i nadmiaru płynów, teraz kipiąca życiem i chęcią zabawy. Delikatnie bardzo powoli odciągam Agusie od szyby i kieruje do kampingu. Po drodze rośnie sosna. Tak zaraz naprzeciwko Darka domku. Moja siostra chwyta się tego dorodnego drzewa i krzyczy. Nie zaciągniesz mnie do kampingu, ja chcę na imprezę!!! Do dziś śmiejemy się z tego wydarzenia. Proszę sobie wyobrazić pijaną babę, która ledwie trzyma się na nogach, za to silnie obejmuje drzewo i krzyczy „ja chcę na imprezę”! Ubaw po pachy. Mnie scena ta całkowicie rozbroiła. Siły mi opadły, a złapał nagły atak śmiechu. Pomalutku oswobodziłem drzewko z chwytu nelsona i zaprowadziłem siorę spać.
Plan miałem prosty. Położę do koji, zasznuruję śpiworem, a jak uśnie to na imprezę się wymknę. Ułożyłem więc wygodnie Aguśke, sam zaległem w drugim wyrku czekając na mocny i miarowy sen. Nagle w ciemnościach kampingu pojawia się nikłe światełko. Wędruje po suficie i drzwiach, zatrzymując się na klamce i zamku. Hop, hop, coś się rusza! Zapalam światło, a to moja siostra w śpiworze skacze w stronę drzwi oświetlając sobie drogę tarczą zegarka elektronicznego. Gdzie idziesz pytam? Niegdzie, ja musze spać, pada grzeczna odpowiedź. Chcąc nie chcąc czuwam. Znowu widzę wędrujące światełko i sytuacja się powtarza. Ogarnia mnie niesłychana wesołość, bo kto nie widział osoby zamotanej w śpiwór, słynnego różowego robaczka, podskakującej w nocy w stronę imprezy przy świetle zegarka elektronicznego, to wiele stracił. Scena ta się niestety cyklicznie powtarza. Ja w pełnych dokach startowych pilnuje siostry. Zegarek świeci, hop, hop i sytuacja się powtarza.
W końcu sen zmorzył Bramreje! Niestety i ja wyczerpany czuwaniem zasypiam. Rano ucieszona i wyspana Bramreja nie chce mi uwierzyć w swoje nocne wyczyny. Jedynie brak kaset magnetofonowych i konieczność prania śpiwora potwierdzają moja wersję. Mamy wszyscy ubaw niesamowity, bo impreza się udała. Nikt nie odniósł strat żadnych, a i opowiadać będzie, co na kilka sezonów. Po sprzątnięciu miejsca zabawy i śniadaniu wracamy do domu. W samochodzie z braku kaset śpiewamy piosenki zespołu Ryczące Dwudziestki. Jest kapitalnie. Sezon 1997, nieoficjalnie i w zimowej aurze mamy rozpoczęty. Co się w nim wydarzy? Przeczytacie w kolejnych odsłonach halsowania!
Zapraszam serdecznie do lektury.
Tomasz. Bezan. Mazur.
|
|