Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

 

Nowa jakość, nowe twarze.

 

Czyli jak KSW Hutnik, zmieniał swoje oblicze!!!

 

 

Londyn 16.02.2011.

 

 

W moich poprzednich odcinkach „halsowania” zapędziłem się na szerokie wody Morza Bałtyckiego. A przecież nie można zapominać, o ważnych wydarzeniach i zmianach, jakie w sezonie miały miejsce na Pogorii I. Zastanawiając się nad tym dziś, z perspektywy czasu i doświadczenia, to sezon 1995 był jednym z najważniejszych . Obserwacje, jakie wtedy mieliśmy możliwość poczynić, miały wpływ na nasze dalsze żeglarskie losy. Zresztą nie tylko nasze, lecz grona kilkunastu kolegów i koleżanek, bardzo kiedyś bliskich dla siebie.

 

Zmiany w klubie zapoczątkował Jarek Jarmułowicz. Jako doskonały Instruktor Żeglarstwa, postawił on na szkolenie. Nie była to jednak kolejna szkółka żeglarstwa. Jarek pokazał mam personalne zaangażowanie w cykl żeglarskiego szkolenia. Trening z pasją!!! Żeglarstwo jako sposób na życie.

 

Poprzednio wspominałem, że Jarek został wybrany do zarządu klubu. Sprawował on funkcję wicekomandora do spraw szkolenia i organizacji. Zapomniałem dodać, że w zarządzie w charakterze skarbnika uczestniczyła również jego żona Zosia.

 

Klub Sportów Wodnych Hutnik, zmienił swoje oblicze wiosną 1995 roku! Jarek zapoczątkował kampanie reklamową żeglarskiego szkolenia. Pojawiły się ogłoszenia i telefony kontaktowe. Rezultat zaskoczył samych organizatorów. Chętnych było tak wielu, że zabrakło klubowych łódek by wszystkich pomieścić. Po raz pierwszy wtedy, mieliśmy bliższy kontakt z Janem Kowalem, bosmanem żeglarskiej sekcji na terenie Ośrodka Wczasów Świątecznych Wodociągów i Kanalizacji. Zmuszeni byliśmy pożyczać od nich łódki!!! Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie to teren moich największych sukcesów.

 

Wśród wielu kursantów, anonimowych neofitów, pojawił się bardzo charakterystyczny człowiek. Ciemny polar, czapka, plecak i nieodłączna gitara. Do tego piesek, a właściwie suczka Szanti i niezniszczalne, krótkie spodenki, które gość nosił nawet w październiku. Tak oto na teren klubu Hutnik, przywędrował Marcin Sobczyk. Postać niezwykle barwna, która wpisała się wielkimi literami w życie klubu i nasze własne.

 

Nikt, kto nie przeszedł szkolenia żeglarskiego z Jarkiem, nie jest w stanie zrozumieć, jak to wszystko wyglądało. KWŻ Jarek, włożył w to serce i coś jeszcze. Nawet nie potrafię dziś tego nazwać. Kiedy po latach nasz kolega Maciej Krajewski, obserwował poczynania załogi Małego Trenera, na wodach Pogoria III. Zadzwonił do mnie natychmiast, mówiąc widziałem w akcji Jaka Jarmułowicza. Nie, nie poznałem go osobiście, ale widziałem jak manewruje. Wy manewrujecie tak samo!!!

Naszym szczęściem Jarek wziął nas pod swoje skrzydła. Byliśmy w pierwszej grupie p/o instruktorów, zaangażowanych do szkolenia przez nowego Kierownika Wyszkolenia Żeglarskiego. Uczyliśmy się od najlepszych! Uczyliśmy się uczyć! Bo żeglować już potrafiliśmy. Odbywało się to w przedziwnej, mistycznej atmosferze, wspólnych obiadów, kolacji, nasiadówek z gitarą. Jarek zapraszał nas do swojego pokoju w klubowym pawilonie i rozpoczynały się opowieści. Opowiadał o tym, czego my pragnęliśmy słuchać. O rejsach, sztormach, o ludziach, miał do tego dar. W tym okresie był dla nas niedoścignionym wzorem do naśladowania. Ten niskiego wzrostu człowiek z brodą, kształtował nasze żeglarskie charaktery. Oczywiście sukces Jarka byłby niemożliwy, bez zaangażowania jego żony Zosi. Zgodziła się ona na spore uszczuplenie swojej prywatności. Nie wiem ilu ludzi dziś potrafi to zrozumieć? Dla mnie jest to wielka rzecz, na którą stać mało ludzi. U Jarków jedliśmy! Koledzy zostawiali tam swoje rzeczy. Często zdarzało się, że ktoś u nich w pokoju nocował. Atmosfera stawała się rodzinna, a my czuliśmy się potrzebni.

Był w tym wszystkim pewien sekretny klucz. My wszyscy, którzy tak bardzo zaangażowaliśmy się w żeglarskie życie klubu Hutnik, nie byliśmy szczęśliwi we własnych domach! W tygodniu normalna monotonia. Szkoła, praca, dom i sen. Byle do weekendu! By znowu być razem w grupie, która rozumiała się bez słów. Lgnęliśmy do siebie, a Zosia i Jarek dawali nam to, czego nie znajdywaliśmy w domowych i szkolnych społecznościach.

Rewolucja, jaką Jarki zapoczątkowały, nie była by pełna bez opisu nowej jednostki, jaka w klubie się pojawiła. Do dziś nie wiem jak to się stało, że Jarek wypatrzył, a Zośka załatwiła, kapitalny jacht szkoleniowy typu Duży Trener. Podobno leżało to sobie, gdzieś w hangarze dawno upadłego klubu Azoty i czekało, aż zbutwieje. Zośka uśmiechnęła się do kogo trzeba, oparła sprawę o bufet i jednostka zacumowała w porcie Hutnika. Posiadanie jachtu dwu-masztowego dało klubowi możliwości organizowania kursu na stopień Sternik Jachtowy. Tej też wiosny ruszył potężne szkolenie na oba żeglarskie stopnie. Na owe czasy był to niewyobrażalny sukces!

Szkolenie dopełniały wieczorne ogniska, które stawały się coraz bardziej popularne. Z tygodnia na tydzień zostawało na weekend coraz więcej osób. Na tych ogniskach zaistniał, a potem królował Marcin Sobczyk. Był to mistrz żartu, humoru i dowcipu. Potrafił grać na gitarze z pozrywanymi strunami, które fachowo wiązał związem wantowym. Nikt nie był mu wstanie dorównać, no może z wyjątkiem samego Jarka.

Najlepsza była sama organizacja ogniska. Każdy przynosił, co miał. Oczywiście chodzi tu o „paliwo płynne”! Drzewo zbieraliśmy wspólnie w lesie, a potem długo celebrowaliśmy pogorjańskie noce. Nie przeszkadzał nam chłód, było nieziemsko. Sterników szkolił instruktor „pożyczony” z klubu Tramp, Marek Boratyński, wykonawca niezapomnianych ludowych przyśpiewek.

 

I tak to szło! My coraz bardziej zżywaliśmy się z klubem, coraz bardziej wsiąkaliśmy w szkolenie żeglarskie. Nasza grupa się poznawała i integrowała. Już jesienią tego właśnie sezonu, ukształtuje się trzon kadry, która wiele osiągnie w przyszłości.

 

Do żeglarstwa doszło motorowodniactwo. Pewien gość, chyba Mirek, przytachał do klubu motorówkę ze sprawnym silnikiem. Był to, o ile dobrze pamiętam, Wicher 30 produkcji CCCP. Sama kariera Mirka w klubie była dość krótka i sprowadzała się do ukutego przez Zosię hasła, „nie ma wódki nie ma chleba, ale mamy śrubo-eba”. Niemniej jednak wrażenie błyskawicznych ślizgów po tafli naszego jeziora, zmąciło naszą wyobraźnie. Głównie Darek „Łysy” Kozieł zaraził się tym sportem. Wynalazł gdzieś w klubowej rupieciarni, stary drewniany kadłub ślizgowy i poharatany silnik. Poskładał to wszystko do kupy, przy użyciu fantastycznej wręcz umiejętności robienia, coś z niczego. Tak oto powstały podwaliny dla nieźle w przyszłości działającej Sekcji Motorowodnej KSW Hutnik.

Zarażeni tym nowym bakcylem, zaczęliśmy szukać i szperać. Znalazły się zapomniane przez wszystkich, wodne narty, ktoś przyniósł wiązania. Z kawałków liny zmajstrowaliśmy orczyk. Ruszyła nawa zabawa! Darek był w te klocki naprawdę dobry.

Jest takie stare przysłowie, które mówi, że gdy uczeń jest gotowy, to zawsze znajdzie się nauczyciel.

 

Było to już późnym latem, gdy na teren klubu przyjechał kolejny człowiek, który miał niezwykły wpływ na naszą przyszłość. Po długoletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych Ameryki, wrócił do Polski kapitan Jan Wątrobiński.

Bujna czupryna białych włosów, dobra sylwetka, męska postawa i stalowy, twardy wzrok zza okularów. Do dzisiaj pamiętam okoliczności, w jakich się poznaliśmy. Pojawienie się Jana Wątrobińskiego w klubie, wywołało wielkie poruszenie. Był on w przeszłości członkiem Hutnika, a zarazem jednym z prekursorów motorowodnych sportów w Zagłębiu.

Uścisnęliśmy sobie dłonie na schodach prowadzących do przystani. W towarzystwie Marka Boratyńskiego rozmawialiśmy na temat prędkości jachtów żaglowych. Kapitan Wątrobiński zadał mi jedno pytanie dotyczące tego tematu. Odpowiedziałem posługując się przykładem z rejsu na Fryderyku Chopinie. Wzrok zza okularów, zaakceptowanie i tak powstała dalsza trwająca wiele lat przyjaźń i współpraca.

 

Sezon 95, zmienił klub Hutnik na kilka lat. Wokoło Jarka i Zosi, zgromadzili się ludzie tacy jak Krzysztof Siuliński, Marcin Sobczyk, Agnieszka Mazur. Zaczął się pojawiać Radek Stachurski. Już w kolejnym sezonie grupa ta się rozrośnie. Do wspólnego grilla będzie zasiadać 17sie osób.

Już na kilka miesięcy wykrystalizuje się odrębna Sekcja Motorowodna. Której szefem będzie kapitan Jan Wątrobiński.

Nikt z nas nie przypuszczał, że nasze drogi się rozejdą! Nie przyjmowaliśmy do wiadomości, że jakiś ferment może nas rozdzielić i poróżnić. Byliśmy młodzi i naiwni, a czas dał nam doskonałą szkołę.

Trzeba też pokreślić, że choć w tym czasie atmosfera w klubie była dobra, to zbierały się czarne chmury nad jego fizycznym istnieniem. Właściciel terenu Huta Bankowa w Dąbrowie Górniczej, szykowała się do sprzedaży niepotrzebnego i przynoszącego koszty ośrodka. W każdej chwili mogliśmy stracić nasz klub.

Ta sytuacja zapoczątkuję lawinę zdarzeń, które doprowadzą do zepsucia dobrej krwi. Pojawią się pomówienia, oskarżenia i kalumnie. W kolejnych odcinkach „halsowania” będę chciał, jak najbardziej obiektywnie, opisać te zdarzenia. Doprowadziły one, bowiem do nieporozumień i podziałów. Były też bezpośrednim powodem powstania Klubu Sportów Wodnych FREGATA.

 

Mamy już prawie jesień. Pogoda jeszcze ładna, jeszcze ciepła, ale koniec żeglarskiego lata majaczy już zza horyzontu. Wieczorem odzywa się telefon. Cześć tu Fundacja Międzynarodowa Szkoła pod Żaglami. Nie mamy pełnej obsady w załodze stałej, czy nie chcielibyście płynąć do Kopenhagi, pełniąc funkcję Starszych Wachty? Oczywiście!!!

Pakujemy żeglarskie worki, by znów wyruszyć w morze! O tym jednak w kolejnej części „halsowania”

 

Tomasz. Bezan. Mazur.