Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

 

Codzienność kursanta.

Londyn. 07.07.2009.

 

 

Jakiś czas temu zobaczyłem wpis w naszej Księdze Gości z zapytaniem, czy dział Halsowanie jest zawieszony? Zaczerwieniłem się ze wstydu jak nastolatek przyłapany na podglądaniu. Tyle dzieje się rzeczy na bieżąco, że poważnie zaczyna mi brakować czasu na wspomnienia. A przecież te wspomnienia są w nas i warto je spisać. Czas tak szybko płynie i wszystko wokoło się diametralnie zmienia. Zmienia się też polskie żeglarstwo. W dzisiejszej odsłonie powspominamy troszkę jak wyglądał kurs stacjonarny w tradycyjnym, starym, żeglarskim stylu.

Tak jak pisałem poprzednio jest lato roku 1994. My zakwaterowani i rozpakowani w domku typu Brda, na terenie Krakowskiego Yacht Clubu, nad Jeziorem Rożnowskim. Już nazajutrz rano zaczynamy nasze szkolenie na stopień Sternika Jachtowego, jest nas 12-stu kursantów. W tym samym czasie odbywać się będzie szkolenie na podstawowy stopień Żeglarza Jachtowego, chętnych ponad 20-stu. Jest nas, więc łącznie z instruktorami spora gromadka. Wcześnie rano wszystkie te elementy zostaną wprawione w ruch! Zacznie się cykl szkoleń, ćwiczeń i wykładów przerywany posiłkami, wieczornymi ogniskami i szybkim spaniem. Kurs trwa jedynie dwa tygodnie, a przed nami moc nauki i ten „straszny” egzamin. Warto przypomnieć, że w latach tych obowiązywał inny podział na stopnie, inne były też uprawnienia posiadacza odpowiedniego patentu. Sternik Jachtowy, dawał możliwość prowadzenia jachtów śródlądowych do powierzchni 50m2, oraz do pełnienia funkcji wykwalifikowanego członka załogi na jachtach morskich. Patent ten, był również furtką do funkcji Instruktora Żeglarstwa. Żeglarz Jachtowy mógł samodzielnie prowadzić jednostki jedynie do 15m2.

Wieczorem jeszcze ognisko zapoznawcze, trochę rozmów, trochę śpiewu. W oczy rzucała się pewna dziewczyna o imieniu Kinga. Przecudnej wręcz urody, niestety przesiadywała wyłącznie z kadrą instruktorską. Zadawało by się nie dla psa kiełbasa, ale dwa tygodnie wiele potrafi odmienić.

Rano zaczęła się nasza codzienność! Pobudka i gimnastyka. W ośrodku KYC często polegała na noszeniu kamieni w celu budowy wodnej ostrogi. Jezioro Rożnowski, jest zbiornikiem zaporowym. Częste zmiany poziomu i prądy powodowały szkody w urządzeniach portowych. Włodarze ośrodka wymyślili, więc budowanie ostrogi zabezpieczającej. Praca to raczej żmudna i wymagająca cierpliwości, ale! Ale, od czego są kursanci! W ramach gimnastyki porannej zbieraliśmy na stromych zboczach kamienie, a potem biegiem znosiliśmy je nad brzeg. Cierpliwie kamień po kamieniu lądowały w wodzie, zabezpieczając port przed działaniem prądów. Po gimnastyce było szybkie mycie i śniadanie. Po śniadaniu obowiązkowy apel pod masztem i podział zadań dla poszczególnych wacht. Tego pierwszego dnia naszym zadaniem było oczywiście przygotować DZ-te do jako takiego użytku. Piszę jako takiego, bo ten pływający zabytek dawno już powinien trafić na gruntowny remont. Oczywiście z braku funduszy zadowalano się doraźnym łataniem, czyli naszą polską specjalnością o nazwie prowizorka.

Instruktorem prowadzącym naszą grupę był kapitan Piotr Wilhelm, młody facet z Oświęcimia. To jemu przypadła odpowiedzialność połatania szkoleniowego statku typu DZ i doprowadzenie nas do egzaminu w stanie jak najlepiej przygotowanym. Plastykowy kadłub, maszty i olinowanie stałe, jakoś się jeszcze kupy trzymało. Mniejsza o wrażenia estetyczne (kadłub pomalowano na kolor zbliżony do różowego), a ławki drewniane osobiście połamałem i powymieniałem w czasie szkolenia. Tragedią były żagle! Bezan podarty, szot grota wymagający naprawy i fok z przegnitą stalówką liku przedniego. Słowem robota, robota, robota. Bosman Fraczek, nie przejawiał zbytniego zainteresowania naprawami. Facet mieszkał w przyczepie kampingowej z dwiema uroczymi dziewczynami, pisał wiersze i kapitalnie grał na gitarze, a jak chcecie pływać to bierzcie się do pracy. Uprzejmie powiedział gdzie są narzędzia i tyle. Przydało się wtedy doświadczenie zdobyte w KSW Hutnik nad Pogorią I. To, co nauczył nas Włodek Gerhard zaowocowało tym, że po całym dniu szycia, kręcenia, kombinowania i sztukowania, cały ten żeglarski kram jakoś dało się postawić we właściwe miejsca. Jeszcze tylko szkolenie ze stawiania i zrzucania żagli gaflowych i zasłużony odpoczynek. Żagle gaflowe w odróżnieniu od żagli bermudzkich, mają dwa fały do obsługi, garda fał i pik fał, które muszą być bardzo precyzyjnie prowadzone w czasie operacji wciągania, a szczególnie zrzucania. W przeciwnym razie okuty pik gafla rąbnie na dół z ogromną siłą i jeżeli uszkodzi jedynie pokład, to wszystkie ocalałe głowy kursantów będą mogły mówić o szczęściu. Dla mnie i dla Bramrei nie była to nowość. Kłaniają się nauki Ryśka Bęca w czasie naszego krótkiego rejsu DZ-tą na Mazurach. Dla innych jednak to była bardzo ważna nauka. Oczywiście pik gafla poszybował w czasie trwania kursu, raz czy dwa w sposób dość niekontrolowany, ale to wliczone jest w koszty i ryzyko szkolenia.

Kolacja i oczywiście po kolacji wykład. Codziennie wieczorami po całym dniu na wodzie, ślęczeliśmy nad książkami i zeszytami zgłębiając zasady prowadzenia nawigacji zliczeniowej, locji, przepisów, ratownictwa, budowy jachtów balastowych i nazewnictwa wszystkich żagli na fregacie. Po wykładzie był czas wolny! Więc brać żeglarska urządzała ognisko i choć do najbliższego sklepu nie było blisko, to zawsze znajdowało się coś na pokrzepienie stroskanego żywota. Ogniska zazwyczaj kończyły się dobrze po północy, co dawało jedynie kilka godzin snu. Bo przecież rano była znów pobudka, gimnastyka, śniadanie, apel i ćwiczenia na wodzie.

Ćwiczenia na wodzie układały się w znanym schemacie. Zwroty, nawietrzność i zawietrzność, rzecz bardzo ważna na jachtach typu DZ. Na kursie Sternika Jachtowego, nauczyliśmy się w pełni wykorzystywać ożaglowanie. Prawidłowa praca bezanem i fokiem może jacht skręcić praktycznie wokół własnej osi, może też postawić jednostkę w dryfie, albo nawigować bez używania steru. Cała ta wiedza jest raczej nie możliwa do przekazania na jachtach typu slup (Omega). Jednostki te nie mogą osiągnąć zrównoważenia żaglowego, a ster ma w manewrowaniu znaczenie zasadnicze. Kecz to zupełnie, co innego! Kolejna różnica, to oczywiście wiosłowanie. Szalupa wiosłowa DZ, jest do tego odpowiednio przystosowana. Długie i ciężkie wiosła, dulki w burtach, ławeczki, komendy i dalej galernicy. Pamiętam, że takie zajęcia miały miejsce zawsze, gdy wiatr ucichł. Raz były to zajęcia troszkę dłuższe niż normalnie. Zadanie dnia, płyniemy do Gródka! To taka mała miejscowość na końcu Jeziora Rożnowskiego, dość urokliwa i posiadająca kilka knajp z piwem! W tamtą stronę było spoko! Żegluga z wiatrem nie nastrajała przeszkód. Za to powrót, to inna heca. W miasteczku normalnie. Cumowanie w porcie, małe zakupy i wizyta w Pubie. Wszyscy pełnoletni, więc co za problem. Kilka kufelków złotego, pienistego płynu i czas powrotu. Nadzieja na spokojną leniwą żeglugę na przygotowany już przez kucharzy obiat. Niestety, wiatr ucichł zupełnie! Nasz instruktor chytrze łypnął okiem i dał komendę. Do wioseł! Co robić. Rozleniwieni, z lekko szumiącymi głowami chwyciliśmy za wiosła. To była niezapomniana żegluga. Długo dawały się zapamiętać bąble na dłoniach, nieprzywykłych do takiego wysiłku rąk. W czasie tego wysiłku jedyną przyjemnością było patrzenie na Kingę, która to robiła wdzięczne fikołki na maszcie od bezana. Gdyby było tam jeszcze odrobina muzyki, a słoneczko lekko by zaszło, to szpece od wartości chrześcijańskich mieli by bardzo kwaśne miny. Nam facetom z kursu na stopień Sternika Jachtowego, bardzo się ten „taniec” podobał. Do tego stopnia, że nikt nie gonił Kingi do wiosłowania. Ha a może o to chodziło!!! Może, ale komu to w końcu przeszkadzało.

Wiosłowanie traktowaliśmy jako zło konieczne, ( poza tym jednym tanecznym elementem ). Normalnie jednak były to ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz ćwiczenia na żaglach. Setki podejść do pomostu, setki manewrów „człowiek za burtą”, setki dojść i zejść z boi. W ramach dodatkowej wiedzy, ćwiczyliśmy wejścia i zejścia z mielizny ( była taka jedna szpetna w okolicach ), oraz inne alarmy.

Codziennie wieczorem wałkowanie teorii. Czasami łącznie z żeglarzami jachtowymi, czasami sami. W związku tymi wykładami przypominam sobie dwie ciekawe sytuacje. Raz miało to miejsce w czasie nauki budowy jachtu. Wykłady zazwyczaj odbywały się w jadalni, która po uprzątnięciu stawała się świetlicą. Budowę prowadziła Pani Ratownik, imienia niestety już nie potrafię sobie przypomnieć. Na sali połączone grupy kursu żeglarzy i sterników. Zagadnienia dla obu grup lecą od podstaw. Typy kadłubów, typy ożaglowanie, poszycia, elementy wyposażenia itd. Dla nowicjuszy, żeglarzy wszystko to było niezwykle interesujące, ale my, „stare wilki morskie” opływane już w klubach, na mazurach a i troszkę na słonej wodzie, nudziliśmy się na tych powtórkach. A przecież kilkanaście metrów dalej, zaczynało się ognisko. Ktoś zaczynał grać na gitarze. Nad falami jeziora unosił się śpiew. W nas za to narastała frustracja! Kilka zrozumiałych i wiele znaczących w wymowie spojrzeń, dwa hasła i cała grupa kursu na stopień Sternika Jachtowego, emigruje z zajęć budowy jachtów. Oniemiała instruktorka i oniemiał KWŻ-et! My jednak spokojnym krokiem udaliśmy się na ognisko. Nikt z nas nie przypuszczał, że szykowali oni na nas zemstę w dniu, o którym w tamtą noc jeszcze nikt nie myślał. W dniu egzaminu!

Kolejny ciekawy incydent miał miejsce na zajęciach z nawigacji. Prowadził je oczywiście nasz instruktor Piotr Wilhelm. Ten dzień nie należał do łatwych. Nocne manewry ogniskowe skończyły się dość późno, a raczej na ścisłość dość wcześnie rano. Pływanie szło niezbyt składnie, a szum w głowie nie sprzyjał koncentracji. Nie odpuszczona nam. Ogłoszono zajęcia z nawigacji. Po kolacji opuchniętymi oczami szukaliśmy na mapie punktu oznaczonego szerokością i długością geograficzną. Łatwo nie było, izobaty mogły się mylić np. z ilorazem, a geografia z geometrią. Rozwiązując jedno z zadań źle przyłożyłem ekierkę nawigacyjną. W rezultacie po odliczeniu odpowiedniej odległości wprost z Bałtyku znalazłem się na Zatoce Puckiej. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że przecież nie opłynąłem Helu!!! Zresztą na zajęciach z nawigacji wiele było ciekawych i śmiesznych wpadek. To trudna sztuka, z którą zetknęliśmy się pierwszy raz w życiu. Możecie nam więc wybaczyć nasze błędy, pomni imienia wielkiego nawigatora Krzysztofa Kolumba, który też nie ustrzegł się błędu.

W czasie trwania kursu, kilkakrotnie wyjeżdżałem do Katowic w celach rozmów o pracy w Makro. Decyzja o przyjęciu mnie na posadę Szefa Ochrony Hali, również zastała mnie na kursie. Była więc okazja do dodatkowego ogniska.

W czasie tych imprez prym wiodła Kinga, co zresztą podkreślałem już w tej opowieści. Jak jednak zainteresować sobą dziewczynę obleganą ze wszystkich stron? Okazało się to bardzo proste. Nie interesować się nią!!! Taka postawa spowodował, że szybko znaleźliśmy wspólny język i przyjaźń. Wielokrotnie potem razem jeździliśmy na rejsy, odwiedzaliśmy się, a nasza znajomość trwa do dzisiaj choć dzielą nas setki kilometrów i ze trzy morza. Do dziś pamiętam jednak interpretację „Szanty Dziewicy” w wykonaniu Kingi i jej absolutny wyczyn, pamiętany chyba przez wszystkich uczestników tego kursu.

Miało to miejsce w świetlicy. Wieczorne ognisko zmuszone zostało do przeniesienia się pod dach. Meteorologia nie zawiodła i deszcz ostro gonił z otwartego powierza najtwardszych nawet ogniskowiczów. W świetlicy ciepło, przyjemnie, lampy przygaszone, gitary, śpiew robi się kapitalny nastrój. Na ławach przy drewnianych stołach gromadzi się coraz więcej ludzi. Ciasnota nie przeszkadza, oczywiście do czasu, gdy trzeba wyjść w celu regulacji płynów w organizmie. Leje się piwo i żołądkowa gorzka, jest bardzo, bardzo fajnie. Kinga próbuje się przedostać do wyjścia, ale to jest absolutnie nie możliwe z powodu ścisku. Krótki błysk myśli i dziewczyna wdzięcznym pląsem wskakuje na drewniane stoły. Pląsy są wdzięczne, stoły spokojnie to wytrzymują, ale niski sufit szybko spotyka się z głową wysokiej dziewczyny. Efekt jest taki, że Kingę odrzuciło do tyłu i jak długa padła na stół z dość dobrze zamroczoną uderzeniem świadomością. Gdy okazało się, że wszystko jest OK., był to oczywiście powód do dwuznacznych żartów i kupy śmiechu. Przecież po kolacji nie zawsze trafiało się na deser TAKIE danie!

Na takich przygodach upływał mam czas. Dni mijały, a nasza wiedza rosła. Gafel nie spadał już niekontrolowanie na pokład, a wyrzucony w celu ćwiczeń „człowiek” nie czekał na ratunek w nieskończoność. O dziwo coś zapamiętywaliśmy również z wykładów. Choć szczerze to, nauka teorii rozpoczęła się dopiero w dzień egzaminu. W kilka dni przed TYM DNIEM, zaczęło się nerwowe odliczanie i swoisty rachunek sumienia. Czego jeszcze nie wiem? Ktoś z kolegów miał problem z dochodzeniem do boji. Ktoś inny raczej z dochodzeniem do pomostu. Mnie nie zawsze udawał się człowiek. Czasami dochodziłem za ostro i po prostu wchodziłem w kąt martwy, który na DZ-ecie jest dość spory. Ćwiczyliśmy coraz intensywniej. Nawet po kolacji wychodziliśmy na wodę, bo doszły nas słuchy o pogromie poprzedniego kursu. Na 14ście osób zdało 5ięciu!!!! Sława przewodniczącego komisji siała grozę. Dni zaczęły biec nieubłaganie i w końcu nadszedł dzień egzaminu.

 

To jednak temat na osobny materiał.

 

Tomasz Bezan Mazur.