

Psia Budka, czyli nasz domek na Pogorii.
Londyn 27.05.2007.
Właśnie wróciliśmy z wycieczki do Greenwich! W strugach lejącego deszczu oglądaliśmy to, co zostało z dumnego żaglowca Cutty Sark po poniedziałkowym pożarze. Po prostu żal ściska serce i łzy same cisną się do oczu. Bramreja właśnie przygotowuje sensacyjny, fotograficzny materiał w tej wizyty. Udało nam się, bowiem zaglądnąć za parkan zasłaniający posępny, opalony szkielet. W celu zdobycia tych zdjęć wspinaliśmy się na ogrodzenia i wykorzystywaliśmy dziury w parkanie. Jeżeli teoria o podpaleniu okaże się prawdziwa, każdy kto zobaczy nasz reportaż będzie za przywróceniem kary, powieszenia na reji.
Przenośmy się w czasie. Jest wiosna roku 1994. Z perspektywy lat widzę, że był to bardzo ważny rok w naszym życiu. Wiele się wtedy wydarzyło, a wiele z tych wydarzeń wytyczyło drogi na przyszłe lata.
Na pograniczu Sosnowca i Sławkowa firma Topgas po raz kolejny została zmuszona do przerwania prac inwestycyjnych. Firma ta, zlepek kapitału rosyjskiego i austryiackiego, próbowała z uporem wybudować super nowoczesną stację przelewu gazów płynnych Propan Butan. Budowę systematycznie przerywali przedstawiciele administracji samorządowej, którzy uważali ten obiekt za dojną krowę i co raz to domagali się większych łapówek. Przodowali w tym panowie Burmistrzowie ze, Sławkowa. Dobrze pamiętam ich nazwiska i markę żółtego sportowego samochodu, którym przyjeżdżano rekwirować Dziennik Budowy. Zresztą inwestycję tą doili wszyscy równo i dokładnie. Tak, że stacji nie udało się wybudować a w zemście za zabory i lata komunizmu, nasi włodarze puścili ruskich i austryiaków w skarpetkach.
Ogólnie tak przedstawiała się sytuacja społeczno ekonomiczna naszego regionu.
My od jesieni 93 roku byliśmy już posiadaczami domku campingowego nr 21. To znaczy mieliśmy klucze i umowę kupna sprzedaży. Nasz wymarzony domek nie wyglądał jednak najlepiej. Mały, odrapany z kolorami nie do opisania. To jednak nie było najgorsze. Nasz domek posiadał trzy ściany, a nie jak każdy przepisowy cztery. Nasz domek posiadał też jedynie połowę dachu i szczątkową podłogę. Słowem bieda z nędzą. Stało to coś w szeregu domków przy ogrodzeniu i straszyło. Ścian było jedynie trzy, ponieważ ta czwarta zbutwiała od wody lejącej się przez nieistniejący dach. To też było powodem, przegnicia podłogi. Każdy normalny człowiek, po zobaczeniu tej rudery, uciekłby z szybkością błyskawicy. My jednak nie posiadaliśmy się z radości. Radości, na którą pozwolić mogą sobie nieświadomi i niedoświadczeni, młodzi ludzie. Wiedzieliśmy, że doprowadzenie tego czegoś do stanu używalności łatwe nie jest. Ale co tam, jakoś to będzie.
Z pomocą przyszli rodzice i koledzy z pracy. Trochę desek, gwoździe, kilka arkuszy blachy i kilka butelek wódki załatwiło sprawę. Domek został pokryty falistą blachą i z tego, co wiem do dzisiaj nie przepuścił ani kropli deszczu. Nabył też rozpoznawalny kolor, ponieważ cały został obity czerwoną dyktą. Kolor ten niejednokrotnie pomagał wrócić do kampingu, po nocy spędzonej nad ogniskiem. Stał się bardzo pomocną, wskazówką nawigacyjną, dla zmęczonych i niekoniecznie trzeźwych mieszkańców. W domku zamontowano mini stolik, choć z wyglądu wątły, to niesamowicie wytrzymały. Kilkakrotnie na nim lądowałem. Zdarzyło się też, że stolik był używany do celów zupełnie mu nie przeznaczonych. Działo się tak często wtedy, gdy w campingu spały osoby odmiennej płci o wzajemnym przyciąganiu. Wymieniono również okno i tablicę rozdzielczą do prądu. Domek nasz został zelektryfikowany. To znaczy prąd tam był już dawniej, ale na wskutek wodnych zacieków jego używanie było w przeszłości ryzykowne. Pojawiła się kuchenka gazowa. Skrzynki na różności i osławiona burdelkoja. Ten mebel wymaga stosunkowo dokładnego opisu.
Sama nazwa tego elementu wyposażenia jest swoistym Hutnikowym słowotwórstwem. Składa się ona z dwóch członów połączonych przez pomysłowych kolegów w jedno. Mamy, więc słówko burdel, którego znaczenia wyjaśniać nie trzeba, a zwłaszcza różnym morskim włóczęgą i słowo koja, element, którego przeznaczenia nie potrzeba wyjaśniać. Wyglądało to mniej więcej tak. Pod ścianami naprzeciwko siebie umieszczono dwie skrzynie, które stanowiły podstawę do położenia na nich obitych materacami desek. Całość wyglądała trochę jak siedzenie w pociągu pasażerskim klasy trzeciej. Wąskie, niewygodne i twarde. Dawało się jednak na tym wynalazku wyspać. Niestety było to możliwe jedynie dla dwóch osób. Jedna osoba na jednej skrzyni. Często i gęsto bywało nas na Pogorii więcej, więc miejsc do spania musiało być maksymalnie dużo. Od czego pomysłowość? W skrzyniach wycięto otwory do zamocowania dwóch belek, które łączyły dwie przeciwległe skrzynie. Na belkach tych można było położyć oparcia. Tak zmontowany mebel zajmował wprawdzie całą powierzchnie campingu, ale pozwalał na wygodny nocleg dla czterech lub nawet pięciu osób. Fakt, że wyglądało to komicznie, bo po otwarciu drzwi ukazywało się wielkie wyrko, a na nim poukładani jak śledzie ludzie. Buty, ubrania i wszystkie potrzebne do funkcjonowania rzeczy, były schowane pod tym swoistym meblem, więc dostęp do nich był całkowicie niemożliwy. Oczywiście do czasu, kiedy wynalazek ten nie został złożony po nocy. Powodowało to dość komiczne sytuacje, bo w zimie w celu oddania moczyku trzeba było boso wyjść na zewnątrz. Takie jednak sytuacje nikogo w Hutniku nie dziwiły. A proszę mi uwierzyć na słowo, że działy się tam rzeczy, o których się filozofom nie śniło. Sam osobiście byłem sprawcą kilku komicznych wpadek.
Pościel w ochronie przed wilgocią i z konieczności wygospodarowania jak największej ilości przestrzeni, podwieszaliśmy w specjalnej siatce pod sufitem. Rzeczy mniej potrzebne przechowywaliśmy w skrzyniach łóżkach, a żywność w specjalnie zamykanym plastikowym wiaderku, dla ochrony przed myszkami. Było ciasno i niewygodnie, ale my byliśmy szczęśliwi. Lata spędzone w tym malutkim campingowym domku, były jednymi z najszczęśliwszych lat nad jeziorem Pogoria I.
Swoistym obrzędem było przygotowywanie posiłków. Zazwyczaj dział się to na zewnątrz domku ( z uwagi na ciasnotę pomieszczenia ), wszyscy mieszkańcy tradycyjnie przywozili coś, do jedzenia. Po dokonaniu przeglądu, decydowaliśmy, co da się z tego przygotować. Standardem był grill! Rozpalany zawsze po godzinie 17-nastej. Ale w razie złej pogody, potrawą dnia było czerwone badziewie! Zapytacie pewnie. A co to takiego? Nic wyszukanego odpowiem! Wszystkie gotowe potrawy dostępne w słoikach, zalewane są sosem pomidorowym, lub lepiej pomidorowo-podobnym. Nie miał, więc znaczenia czy ktoś przyniósł gulasz, klopsiki, pulpety, bogracz czy fasolkę po bretońsku. Po prostu wszystko lądowało w wielkim garnku, a w zależności od ilości głodnych, zawartość podlewano wodą. Wszystko doprawiano przyprawami i serwowano ze sporą ilością chleba. Cóż! Kuchnia może i monotonna, ale jaka wydajna, uniwersalna i oszczędna. Tak żyliśmy na naszej Pogorii. Młodzi, zapaleni do żeglowania, weseli, odporni na wszelkie niewygody i przeciwności losu. Żyliśmy, ucząc się nawzajem dorosłego życia.
W dalszych częściach „Halsowania”, niejednokrotnie będę wspominał o naszym czerwonym, domku nr 21, naszej „Psiej budce” z klubu KSW HUTNIK. Do następnego razu.
Tomasz „Bezan” Mazur
PS. Dzisiaj jest 04.10.2008. Wznawiam zarzucony pomysł „Halsowania”. Stało się tak dlatego, że przekonali mnie do tego moi przyjaciele Marcin Sobczyk i Krzysztof „Partyzant” Siuliński. Dali mi niezłego kopa i kazali się już nie lenić, tylko siadać do klawiatury. Już niebawem oni będą głównymi bohaterami tych opowieści. Tak koledzy! Czas się przyznać do wielu, wielu rzeczy. Na przykład jak chcieliśmy podrywać Partyzanta! Oj będzie, co czytać!