

Nowy sezon.
Autor: Tomasz Mazur
Kto raz poczuł atmosferę, rozpoczęcia nowego sezonu, ten zrozumie. Po długich zimowych wieczorach i oczekiwaniu, nareszcie jest! Oczywiście to nie dzieje się tak jak za dotknięciem czarodziejskiego zaklęcia. Z początku wieczory stają się krótsze, rankiem jest widno a coraz częściej termometr pokazuję cyfrę powyżej zera. Zaczynasz się wtedy zastanawiać, a może już nie ma lodu na jeziorze? Kiedy przez cały tydzień termometr pokazuję 10C, a słoneczko operuję mocno w południe. Wiadomo, że nie ma takiej siły, która zatrzymałaby cię do odwiedzenia naszego jeziorka i przekonania się na własne oczy, co tam na brzegach piszczy. Przekonasz się wtedy ze nie jesteś sam i z całą pewnością w klubie spotkasz jakiegoś innego wariata, co to tak samo nie może się doczekać do pływania. Czasami, gdy sytuacja się przeciąga, a zima nie myśli sobie odejść, na brzegu można zaobserwować całe stado takich wariatów, co to wyglądają tylko, z której strony przyjdzie ta upragniona wiosna. W latach późniejszych zima nie mogła nas odwieść od odwiedzania naszego klubu. Ponadto miała dla nas jakiś swój specyficzny urok. Ośnieżone domki i całe masy lodowych sopli zwisających z dachów ogrzewanych farelkami. My poubierani w swetry i ciepłe kurtki, śpiący pod śpiworami i kocami elektrycznymi, szczęśliwi, bo byliśmy razem. Dwa razy w życiu byłem światkiem zdarzenia, ustępowania lodu z jeziora. Noc silny wiatr i ciepło przez cały dzień, w nocy ogłuszający trzask i rano tylko wspomnienie z tafli pokrywającej całe jezioro. Jednak wtedy miał to być nasz drugi sezon w KSW Hutnik. Wiosną, w sobotę wybieraliśmy się do wyprawy, no, bo może już czas postawić łodzie na wodę. Oczywiście często wracaliśmy zawiedzeni, no, bo woda była, ale miała jeszcze zupełnie inny nie żeglowny stan skupienia. Spotykaliśmy wtedy innych kolegów. Kilkakrotnie widzieliśmy się z Ryśkiem, moim instruktorem, często spotykaliśmy Zbyszka Rosołowskiego i innych klubowych kolegów. Te zimowe spotkania wprowadziły nas nowicjuszy w głębsze poznanie klubu. Często Włodek, bosman a potem komandor KSW Hutnik, wołał nas do swojego pokoju w pawilonie i częstował herbatą a i coś mocniejszego się znajdowało. Zimno było jak cholera, pokój nie ogrzewany przez całą zimę, zioną szpetnie mrozem. W takiej scenerii zbierała się żeglarska brać z jeziora Pogoria I. I były opowieści, o rejsach o ludziach o przeszłych sezonach i plany na ten, co to już u diabła powinien się zacząć. W tym okresie poznaliśmy ludzi z klubu, a i oni poznali nas, zaczęliśmy czuć do siebie coś więcej niż tylko znajomość. To był początek przyjaźni, która trwa już tyle lat.
W końcu doczekaliśmy się, w wiosenną sobotę zapadła decyzja, sprzęt na wodę. Nasza grupa tylko na to czekała, Łysy, Aga, Rysiek, Marek i ja ruszyliśmy by naszego „Zefira” uzbroić do pływania. Mycie pokładu, szukanie tych wiecznie zgubionych i nie dających się odnaleźć nakrętek do ściągaczy. Przy czym należy dodać, że oczywiście przy klarowaniu jachtu na zimę, wszystkie elementy były starannie schowane, co by nie poginęły. Jednak zimowe miesiące uczyniły lukę w pamięci, albo jakieś złośliwe jachtowe skrzaty pochowały coś z elementów jachtowego wyposażenia. Dość na tym, że udało się to zebrać do kupy. Coś się znalazło, coś zostało naprędce dorobione i nasz Zefirek, kołysał się na wodzie, zacumowany dziobem do pomostu. Nie pozwoliliśmy mu długo czekać. Żagle na maszt ! Za chwilkę i my radośnie żeglowaliśmy, dumni z naszego jachciku. Wspaniałe jest uczucie, gdy w ręku masz ster, a jacht reaguje na twoje ruchy. Po zimie to pierwsze pływanie, porównać mogę jedynie do przeżycia z przed kilku tygodni. Kiedy to po prawie dwóch sezonach mojej nieobecności na Pogorii I siadłem za sterami jachtu Wodnik, flagowej jednostki KSW Fregata. Tamtej odległej wiosny, był to początek naszego drugiego sezonu, wiele miało się w nim wiele wydarzyć, wiele zmienić, wtedy jednak w ten wiosenny dzień, po prostu radowaliśmy się żeglowaniem.
Wiosna ma nad jeziorem Pogoria I swoje tradycje. Pewne sekwencje powtarzają się, dają się przewidzieć. Na przykład KSW Hutnik był organizatorem wiosennego kursu na stopień żeglarza. LOK Zefir, był tradycyjnie organizatorem regat błękitna wstęga itd. Można by powiedzieć ze takie wpisanie pewnych imprez w wyznaczone terminy, spowoduje nudę. Nic z tych rzeczy, taki jest kalendarz naszego pogoriańskiego życia. Sprzęt na wodę, kursy, regaty, rejsy i znowu sprzęt do hangaru. Tak żyliśmy i żyjemy, choć czasami zdarza nam się przerwa w aktywnym uczestnictwie żeglarskiego życia, te sekwencje jednak cały czas nas dotyczą, są one w nas. Obecnie jest łatwiej, ale może i ciężej, bo wszystkie wydarzenia możemy na bieżąco śledzić w internecie. Nigdy jednak nie mogłem powiedzieć, mam dość życia na Pogorii, już mi się to znudziło. Mam nadzieję i chyba pewność, że taka chwila nie nastąpi nigdy.
Wiosną naszego drugiego sezonu w klubie, tradycyjnie zorganizowano kurs na stopień żeglarski. Ja już miałem ten stres za sobą, teraz przyszła pora na Agnieszkę. Tak, bowiem stało się, że już razem zostaliśmy zaczarowani przez nasze jezioro. W czasie tego kursu doszło do pewnego nieporozumienia, pomiędzy Agą a Ryśkiem, spróbuję to wszystko obiektywnie opisać.
Jak kurs żeglarski to oczywiście chcieliśmy zorganizować taką paczkę, jak w czasie mojego szkolenia. Nabór, ogłoszenia, spotkania i wreszcie to najważniejsze organizacyjne. Pamiętam, że miało ono miejsce w ośrodku szkolenia kierowców w Sosnowcu, przy ulicy Warneńczyka. Kandydatów na kurs było jednak niewielu. Więcej było nas, czyli osób towarzyszących. Powiedzieć trzeba jednak, że „osoby towarzyszące” to nie właściwe określenie. My po prostu przyjechaliśmy w jednym, jedynym celu. Przyjechaliśmy żeby zobaczyć czy na kurs zapisują się dziewczyny i oczywiście żeby sprawdzić, jaki jest poziom estetyczny kursu. Wielu powie tu, że to, co piszę jest nieetyczne, że powinienem pisać o wychowaniu o wzniosłych uczuciach, jakie nami powinny powodować. Prawda jest taka, że żeglarstwo to oczywiście wszystko to razem wzięte, ale pomnożone przez dobrą zabawę. To normalne i nie mam zamiaru się z tego tłumaczyć. Dodam tylko, że we wszystkich kursach, w których uczestniczyłem, my faceci ocenialiśmy estetyczne wrażenie, patrząc na nasze koleżanki, a one miały taką samą zabawę oglądając nas. Z tym, że one miały lepiej, jak bowiem sięgam pamięcią to nas tej brzydszej części społeczeństwa było większość, czy to w czasie szkoleń czy też rejsów żeglarskich. Tak też było i wtedy. Nie pamiętam jej imienia, niestety widzieliśmy się tylko chwilę, ale było, na co popatrzeć. Czarne włosy, bardzo miła buzia i cholernie długie nogi sprawiły, że i ja i Łysy już byliśmy przekonani do pomagania w czasie szkolenia. Wyniknęły potem z tego pewne niedogodności, ale jak pokazała praktyka następnych sezonów było to w normie. Wracając jednak do kursu oczywistym był ze Agnieszka będzie pływać w załodze Ryśka. Znaliśmy się przecież już kawał czasu i wydawałoby się to naturalnym. Niestety nie powiodło się stworzenie samodzielnej, eksternistycznej grupy kursantów i załoga Ryśka została wpisana w cykl szkolenia Hutnika.
Problemy rozpoczęły się w chwili, gdy wystartował kurs praktyczny. Agnieszka z pływania wracała niezadowolona, zła i widać było, że jej coś nie leży. Z początku myślałem, że to po prostu nie zgranie nowej załogi. Jednak sytuacja się nie poprawiała. Pewnego dnia, po pływaniu, Agnieszka poprosiła mnie żeby porozmawiał z Jarkiem o przeniesieniu jej do innej załogi. Oczywiście zapytałem, dlaczego, chciałem się dowiedzieć, co jest nie tak. To, że jest coś nie tak widać było od dawna. Agnieszka z wielkim żalem i smutkiem powiedziała mi, że nie może już pływać z Ryśkiem, ponieważ jest w stosunku do niej złośliwy. Poprosiłem o wyjaśnienia. Agnieszka podała mi wiele przykładów, mnie utkwił w pamięci ten, że na przykładzie jej manewrów pokazuje załodze błędy. Robi to jakoby z premedytacją i złośliwością. Taka atmosfera na jachcie nie pomaga w szkoleniu i czy były to wyolbrzymione problemy czy też zwykłe niedomówienia poprosiłem Jarka o zmianę załogi. Agnieszka kurs kontynuowała do zakończenia pomyślnie zdanym egzaminem pod okiem innego instruktora. Z Rysiem po tym incydencie nasze stosunki zdecydowanie osłabły i na kilka sezonów żyliśmy obok siebie. Wiele się zmienił dopiero później, gdy zdobyliśmy więcej doświadczenia i zrozumieliśmy jego stanowisko. Mam też i nadzieje, że Rysiek zrozumiał nasze. Z tego zdarzenia wyniknęły jednak trzy korzyści. Po pierwsze poznaliśmy paczkę świetnych kolegów, z którymi przez długie lata wspólnie uczestniczyliśmy w klubowym życiu. Poznaliśmy lepiej Jarka i innych kolegów z Hutnika, co pozwoliło nam na głębszym zaangażowaniu się w klub. I po trzecie nie straciliśmy przyjaźni z Ryśkiem, która ewoluowała do prawdziwie partnerskich stosunków , których najlepszym przykładem było nasze wspólne szkolenie żeglarzy już w czasach KSW Fregata.
Prowadzenie zajęć przez Jarka zdecydowanie różniło się od zajęć Ryśka. Rysiek prowadził bardzo fachowe zajęcia merytoryczne, uczył manewrów i żeglowania w sposób mistrzowski jednak brakowało w tym luzu. Jarek oprócz niekwestiowanego kunsztu żeglarskiego wnosił na zajęcia wszystko inne dowcip, zabawę, całą tą otoczkę, której szukaliśmy. Grał na gitarze, opowiadał różne historyjki, po prostu taki żeglarski szaman, umiał nas zaczarować. Taką dziwną mieszaninę merytorycznego pływania oraz luźnego prowadzenia zajęć, przejęła od nich czwórka instruktorów. Znają się oni jak łyse konie i naprawdę nie muszą między sobą ustalać standardów szkolenia. Agnieszka, Partyzant, Marcinek i ja to grupa instruktorów ze starej, Pogorii, których wychowała dawna szkoła kursów z Hutnika.
O samym kursie nie będę opowiadał, bowiem jak wie każdy uczestnik, jest to rutynowy schemat. Boja, człowiek, podejście, odejście itd. Oczywiście zdarzają się i niecodzienne sytuacje. Pewnego bardzo słonecznego dnia, Jarek postanowił wykapać jednego z kursantów. Niestety pomimo zdwojonych wysiłków, kursant ten wbrew prawą fizyki wczepił się pazurkami w obło Omegi i ani rusz. Próbowaliśmy, więc przewrócić jacht, a niech tam postawimy go i wybierzemy wodę byle tylko ten zuch się zamoczył. Niestety Jarek i ja uwieszeni u fału grota położyliśmy Omegę, ale nasza ofiara w sposób nienaturalny przeskoczyła na miecz, nie zamaczając sobie nawet ubrania. Gorzej wyglądałem ja i Jarek , gdyż nasze głowy tylko trochę wystawały z pod powierzchni wody. Okazało się później, że nasza niedoszła ofiara była alpinistą i posiada sprawność muchy. Wszystko to razem powodowało, że szkolenie nie było monotonne.
O ile dobrze pamiętam to egzamin nie przedstawiał większych problemów. Rysiek trochę na Agnieszkę obrażony postawił jej cztery. Mnie z tego egzaminu najbardziej utkwiła znajomość z Wojciechem Wilkiem, najmłodszym chyba ówcześnie kapitanem jachtowym. Daliśmy po prostu w gaz i tylko interwencja Agnieszki uchroniła nas od nocnych wycieczek w nieznane. Co w prawdzie na piechotę, ale na podwójnym gazie nie jest wskazane. Tak, więc już oboje posiadaliśmy patenty żeglarza jachtowego, mocna ekipa się zawiązała, tak rozpoczął się drugi rok naszego żeglarstwa. Następnym razem opowiem o wizycie Neptuna i pewnym panu, którego się strasznie bałem a który został po latach serdecznym kumplem.