

Dwudziestoletnie marzenie
Autor: Maciej Wiertelak
-Jakąś listę pasażerów chcą! - Prycha zirytowany kierowca w odpowiedzi na niecierpliwe pytania organizatorów. Wokół ciemna, nieprzyjemna noc, jedna z ostatnich w listopadzie, a my stoimy na granicy Czech i Austrii. Dalsza podróż jest chwilowo niemożliwa. Polska i Czechy od pół roku należą do Unii, ale urzędnicy naszych południowych sąsiadów postanowili właśnie udowodnić, że darmo chleba jeść nie będą. Wyrwany z pierwszego snu próbuję jakoś logicznie poukładać kości. Nie jest to łatwe, bo nasz autokar, mimo wysokiego standardu, oddaną do mej dyspozycji przestrzenią jako żywo przypomina malucha. Takiego, w którym podróżuje cała rodzina łącznie z bagażem, teściową i psem! Obok mnie, przy oknie, Michał śpi snem sprawiedliwego, poskładawszy uprzednio w paragraf swoje 190 cm wzrostu. Skoro on potrafi - myślę - to ja chyba też. Tymczasem dyskusja w trójkącie: kierowcy, organizatorzy i urzędnicy przyniosła jednak pożądane dla nas efekty i ruszamy dalej. Parę godzin później nikt w autokarze nawet nie zauważy przekroczenia granicy Włoch. Póki co, na zawieszonym tuż nad moją głową ekranie Segal po raz kolejny pokonuje zło, a ja otulam się ciasno w śpiwór i próbuję zasnąć. Jednak zamiast snu do mojej jaźni napływają wyjątkowo żywe wspomnienia.
... Lato roku 1984. Jako starzy wyjadacze autostopu zaczajamy się na okazję na wylocie z Rucianego w kierunku Szczytna. Za nami pozostała Kraina Wielkich Jezior, którą traktowaliśmy raczej nietypowo. Nie ciągnęły nas żagle, szerokie wody a wyłącznie połykane kilometry szos. Dla czystości sumienia odbyliśmy podróż statkiem Białej Floty z Mikołajek do Pisza i Mazury uważamy za zaliczone. Teraz naszym celem jest Warszawa. Mamy dziś wyjątkowe szczęście. Dość szybko zatrzymuje się czerwony mercedes, nie pierwszej już młodości. Za kierownicą sympatyczny okularnik o wyglądzie belfra. Ku naszej radości zgadza się zabrać nas do samej Warszawy. Wsiadamy pośpiesznie i zaczyna się podróż. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że mam na myśli podróż przez Polskę. Za oknami samochodu mijają krajobrazy Mazur, Kurpii i Mazowsza, a wewnątrz odbywamy podróż niemal dookoła świata. Kierowca samochodu to urodzony gawędziarz, a ma wiele do opowiedzenia. Nazywa się Kazimierz Robak, a za sobą ma liczne, egzotyczne podróże. Szczególnie dumny jest z tych morskich. Wiele pływał z guru polskiego żeglarstwa oceanicznego, kapitanem Krzysztofem Baranowskim. Pierwszy raz płynął z nim jako załogant, pod żaglami, na Antarktydę, a później był jednym z organizatorów Szkoły pod Żaglami. Słusznie wydawał nam się podobny do belfra, bo jest w tej szkole również nauczycielem. Opowiada właśnie o podróży na Szeszele, gdzie Szkoła miała dwutygodniowe wakacje "zimowe", opalając się i nurkując. Tymczasem ja z paniką i wstydem myślę "O rany! Gdzie leżą Szeszele?!". Na szczęście nasz narrator szybko rozwiewa moje wątpliwości - na Oceanie Indyjskim. Potem odwiedzamy jeszcze cały Atlantyk z północy na południe, łącznie z Falklandami i już okazuje się, ze jesteśmy na placu Konstytucji. Pora żegnać się z sympatycznym gospodarzem podróży. Jeszcze tylko kupony, podpisy w książeczkach autostopowicza, uściski dłoni i mercedes znika w perspektywie Marszałkowskiej. To było niezapomniane parę godzin, bo jakże zapomnieć podróż "Niemal dookoła świata"? ...
Budzi mnie świt za oknami. Segal poszedł już na szczęście spać wraz z całą aparaturą video. Pasażerowie autobusu z przejęciem oglądają Alpy w pierwszych promieniach jutrzenki. Jest, na co patrzeć. Właśnie mijamy granicę i wjeżdżamy do Włoch, ale z tego zdają sobie chyba sprawę tylko kierowcy i ja. Przed laty spędzałem tu często wiele godzin czekając na odprawę wiezionego ciężarówką ładunku. Do dziś została mi nienajlepsza opinia o włoskich urzędnikach, czeskich celników wspominam jeszcze gorzej. Teraz pasażerowie autokaru beztrosko, z emfazą podziwiają zmienne, zapierające dech w piersiach widoki. Autostrada biegnie tu na zamianę w długich tunelach i na wysokich wiaduktach. Współtowarzysze podróży pochodzą w większości z Suwałk i Gdyni, więc jest to dla nich nie lada atrakcja. Ja przemierzałem już tę trasę wielokrotnie, więc w swej próżności postanawiam jeszcze się trochę przespać. Ale i tym razem nic z tego. Znowu wyobraźnia robi mi psikusa i przenoszę się w przeszłość.
... Ta przeszłość to rok 1990. Leżę na wygodnym, drewnianym łóżku. Po dziesięciu godzinach "bycia budowlańcem, w dodatku nielegalnym" bolą mnie wszystkie mięśnie i stawy. Dobrze, że chociaż kości całe. Biorę do ręki książkę, jedną z tych, które zabrałem ze sobą "na obczyznę". Kupiłem ją dwa lata wcześniej w Poznaniu, w małej księgarni. Położona przy Głogowskiej, opodal mojego byłego ogólniaka, prowadziła też dział antykwaryczny. Wyszperałem tam książkę, która zaintrygowała mnie nazwiskiem autora, znanym mi od kilku lat - Kazimierz Robak. Dopiero jednak teraz, w Norwegii, mam czas do niej zajrzeć. Otwieram okładki i ponownie, z wypiekami na twarzy odbywam podróż "Niemal dookoła świata". Tyle, że teraz mogę się w niej rozsmakowywać powoli i do woli. Mogę zawracać swobodnie do upatrzonych rozdziałów, sam sobie dyktować tempo i kolejność podróży.
Następnego dnia rano, idąc do pracy, zupełnie innym wzrokiem taksuję powszechne w Oslo przystanie, porty i nabrzeża. Te tysiące stojących przy nich jachtów, łódek, motorówek, katamaranów, barek i wszelkiego innego sprzętu pływającego po raz pierwszy w życiu nie jest wyłącznie ciekawostką techniczno-krajoznawczą. Każda z tych łódek stała się, za sprawą poznanej w nocy książki o wyprawie na koniec świata, obietnicą przygody, zapowiedzią podróży marzeń, przedsmakiem wielkich, jeszcze nieznanych mi, emocji. W kołyszącym się przy nabrzeżach tłumie jednostek szczególnie wyróżniam te, których napędem jest wiatr. To one stały się dla mnie "arystokracją" morskich podróży i jedynym godnym sposobem poskramiania przestrzeni. W miarę, jak czytam, a słuszniej byłoby powiedzieć - studiuję, książkę Robaka krystalizuje się w mym umyśle świadomość jego miłość do konkretnego statku. Autor nie jest żeglarzem "od dziecka”, na morze trafił przypadkiem. Jednak jego wyobraźnią zawładnęła jedna, jego pierwsza łódka, a raczej mały statek. Czuje się to szczególnie w opisach ostatnich dni podróży, kiedy doszło, niestety, do poważnej kolizji. Największą troską, jak wynika z tekstu, nie jest dla autora los innych ludzi (na szczęście nikomu nic się nie stało), ale okaleczenie jachtu. Właśnie - okaleczenie a nie trywialne uszkodzenie. Po wspólnym przebyciu drogi o długości niemal równika takie myślenie żeglarza jest z pewnością dla wszystkich zrozumiałe. ...
Po kilku godzinach autokar wdrapuje się na niebotyczne dla przybyszów z Polski wysokości. Na południe od Bolonii, w okolicach przełęczy Passo d. Futa, osiągamy momentami wysokość 900 metrów nad poziomem morza. Widoczne przez prawe okna doliny, których dno, tak na oko, znajduje się trzysta metrów niżej, w niejednym sercu budzą już nie tylko podziw, ale i respekt. Jakby wbrew sytuacji ożywiają się w rozmowach tematy morskie i żeglarskie. W tej giełdzie podstawową kwestią jest, kto, kiedy, ile razy i czym płynął. Czasem pada jeszcze pytanie gdzie, na jakim akwenie. Krążą listy podziału na wachty i przydziału miejsc do spania. Nie znam nikogo, więc kierując się sympatycznym wyglądem oficera, zapisuję nas do wachty III. Nadrabiamy z Michałem minami, bo jakoś niezręcznie przyznać się do całkowitego "dziewictwa" w kwestiach żeglarskich. On, z butną miną, opowiada wszystkim, chcą czy nie chcą słuchać, o swoich wyprawach w Himalaje i zwiedzaniu subkontynentu indyjskiego. Ja próbuję robić użytek ze zgromadzonej przez lata lektur wiedzy teoretycznej i włączyć się do dyskusji, ale wychodzi to jak w dawnej piosence Wojciecha Młynarskiego "Ballada o Maratonie pływackim Sopot-Puck".
"Zastępca kierownika, słynny teoretyk
i autor o pływaniu podręczników trzech
- Nie umiem pływać - wyciągnijcie mnie! O rety! -
krzyczał i bańki puszczał nosem, aż brał śmiech."
Nie chcąc być niczym ów mityczny zastępca kierownika, próbuję sobie przypomnieć, kiedy rzeczywiście, po raz pierwszy, miałem kontakt ze statkiem, do którego dotrzemy za jakąś godzinę, o którym wszyscy wokół właśnie rozprawiają.
... Było to w roku bodaj 1993. Nasze ostatnie rodzinne, w pełnym składzie, wakacje. Tylko chłopcy, Marysia, namioty, nasz wysłużony Fiat i ja. No i jeszcze morze, było nieodłącznym elementem tych wakacji. Starsi chłopcy już dorastali i w następnych latach wyjeżdżali samodzielnie. Teraz jeszcze razem, ramie w ramię, rozbijaliśmy namioty na wybrzeżu, gotowaliśmy na kocherze i zwiedzaliśmy. W programie między innymi Hel, fokarium, później część rodziny płynie do Gdyni, a ja z Bartkiem pokonuję zatokę Pucką dookoła, drogami. Spotykamy się przy skwerze Kościuszki. Stoi tu na wstępie, wystawiony na trawniku, jakiś wyczynowy katamaran. Mi wydaje się bezduszny, niczym ochroniarz na sterydach, ale na chłopcach robi szalone wrażenie. Później zwiedzamy muzeum morskie i ORP "Błyskawica". Do kompletu oglądamy z zewnątrz "Dar Pomorza" oraz stojący akurat obok "Dar młodzieży". Dwa duże rejowce, zacumowane tuż przy sobie to, dla przybyszy z dalekiego, nizinnego Poznania, gratka nie lada. Oczywiście robimy też "foto na tle". Patrzę w celownik aparatu i naraz zdaję sobie sprawę, że widzę jeszcze jakieś inne reje, niepasujące do widocznych na pierwszym planie dumnych jednostek szkolnych. Namawiam rodzinę na dodatkowy spacer. Idziemy do portu jachtowego i za chwilę stwierdzam ze wzruszeniem, że widzę z bliska jacht znany mi już od dziesięciu lat z opowiadań i literatury. Niestety, choć na rufie powiewa dumnie biało-czerwona i jesteśmy w polskim porcie to na trapie króluje tabliczka crew only. Krótka rozmowa z mężczyzną na pokładzie rozwiewa resztki nadziei. Jacht jest wyczarterowany i wstęp na niego mają tylko osoby zaproszone. Moja żywa legenda jest dla nas niestety niedostępna. Dotykam, chociaż burt, cum i czego tam jeszcze można. Na pamiątkę tego pierwszego spotkania zostaje mi tylko zdjęcie. Zrobione przez Marysię, przedstawia naszego najmłodszego syna, Stasia i mnie na tle dziobu jachtu. Dobre i to - byłem, widziałem, dotknąłem, powąchałem. Po powrocie z wakacji znów wracam do żeglarskich lektur, ale to wszystko, na co mnie w tym okresie stać. Życie ma swoje prawa.
... Po trzydziestu godzinach podróży autobus krąży po Livorno w poszukiwaniu portu, a wszyscy pasażerowie, w zasadzie powinno być już "cała załoga", wyglądają masztów i rei naszego żaglowca. Zastanawiające, jak szybko wszyscy, którzy się z tym jachtem zetknęli, zaczynają myśleć i mówić "mój", "nasz". Jakieś czary, czy co? Pokonujemy jeszcze kolejny zakręt w porcie i nareszcie jest! Daleko, zasłonięty olbrzymim promem samochodowym, nieśmiało wychyla swoje ponad trzydziestometrowe maszty cel naszej podróży. Wzruszenie spowodowane świadomością, że za chwilę dotrzemy do celu ponownie budzi we mnie wspomnienia. Przed oczami stają mi wyraźnie wydarzenia z przed roku.
... Wrzesień 2003 roku. Stasiu, nasz najmłodszy syn,