Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

Dzisiejszą sobotę można nazwać - Cudowna!

Bezan,Londyn,02.06.2007

Słońce, woda, wiatr i uśmiechnięte twarze ludzi. Słowem wszystko to, co wypełniało nasze życie w Polsce. Czy mielibyśmy zrezygnować z tego tu? O nie! Londyn jest miastem, w którym każdy znajdzie możliwość kontynuowania a nawet rozwijania swoich zainteresowań. Dotyczy to wszelkich dziedzin życia sportowego i kulturalnego. My uwielbialiśmy i uwielbiamy żeglarstwo. Proszę bardzo! Docklands Sailing & Watersports Centre oferuje wszelkie możliwości uprawiania żeglarstwa śródlądowego. Oczywiście tutaj nazywa to się dinghy, czyli uprawianie żeglarstwa na małych łódkach żaglowych. Klub jest do tego fantastycznie przygotowany. W dzisiejszym materiale z naszego wypadu, opowiemy właśnie o tym. Postaram się naświetlić też pewne podobieństwa i różnice w wyposażeniu i obyczajach klubowego życia.


Na pierwszy rzut oka widać, że angielski klub położony w dzielnicy Docklands jest zdecydowanie bogatszy i lepiej wyposażony niż wszystkie poznane dotychczas kluby żeglarskie w Polsce. Smutny fakt, ale tak właśnie jest. Teren klubu obejmuje duży obszar, na którym bez poczucia ciasnoty, czy zbytniego „zagracenia” odnaleźć możemy wszystko, co klubowi żeglarskiemu jest niezbędne. Budynek administracyjny, w którym mieszczą się szatnie, prysznice, toalety, szafki ubraniowe, recepcja, biuro staff-u oraz sale wykładowe jest przestronny i funkcjonalny. Na piętrze budynku zorganizowana jest restauracja. Sama koncepcja, zamysł konstrukcyjny i organizacyjny, przypomina mi rozwiązania znane z KSW Hutnik. Z tym, że zupełnie inaczej wygląda wykonanie i sama adaptacja obiektu.


Podkreślić trzeba, że w angielskim klubie na Docklands kierownictwo kładzie ogromny nacisk na BHP, czyli na health & safety. Widać to wyraźnie po wyposażeniu higieniczno sanitarnym, toalety, prysznice i przebieralnie są wygodne, obszerne i bezpieczne. Podłogi wyłożono specjalnymi anty-poślizgowymi posadzkami. Kabiny przystosowane do używania przez osoby o ograniczonej zdolności ruchowej itp. Itd. Podkreślić trzeba jeszcze jedną różnicę, zdecydowaną i wielką. W toaletach w angielskim klubie, nie śmierdzi! Niestety nie można tego powiedzieć o naszych rodzimych kibelkach. Rozwiązanie zastosowane w KSW Fregata, jest na pierwszorzędnym europejskim poziomie. Fakt! Nie chciałbym jednak wymieniać z nazwy klubów, w których po wejściu do toalety po prostu nos urywa.

OK.! Po załatwieniu wszystkich spraw fizjologicznych, pozostawieniu rzeczy cennych w szafkach, przebraniu się w ubranka do żeglugi, czas skoczyć na keję i zobaczyć, co i jak. Z wiatrem, wodą i co w ogóle na wodzie piszczy. Klub DS.&WC oczywiście posiada keję. I to nie jedną a dwie. Nowoczesne, betonowe pomosty pływające znane z naszych Mazur. Podobne zamontowano podobno w Mikołajkach. Piszę podobno, ponieważ czytałem o tym w magazynie Żagle, a nie widziałem osobiście. Tutaj jednak STOP! Wejście na keję może się odbyć jedynie w kamizelce asekuracyjnej. Niestety kamizelka asekuracyjna, czy też ratunkowa, life jacket, is here necessary. Ostrzegają o tym ogromne napisy przy wejściach na keję. Jest to kolejna bardzo widoczna różnica w podejściu Anglików do uprawiania naszego ulubionego sportu. Jeżeli chodzi o wyposażenie w kamizelki? No cóż powiedzieć. Wystarczy spojrzeć na fotografię.
Klub dysponuję wszystkimi rozmiarami sprzętu asekuracyjnego. Są małe kamizelki dla dzieci i te większe, w które nawet potężnych rozmiarów Bezan spokojnie i komfortowo może się czuć. Samo pomieszczenie, w którym zgromadzony jest sprzęt, też jest interesujące. Panuje w nim porządek. Żagle, liny, talie, stery, pagaje, kamizelki, wiadra i inne części stanowiące wyposażenie niezbędne do uzbrojenia łódki, spoczywa poukładane na stojakach. Na jednej ze ścian pomieszczenia, znajduje się mini warsztat naprawczy, wyposażony w narzędzia i materiały zapasowe. Uwaga Polscy bosmani! Pomieszczenie to jest nie zamykane i ogólnie-dostępne. Żagle i inne wyposażenie, pobierają sami żeglarze, klubowicze, a po zakończeniu pływania odkładają na to samo miejsce. Dziwne! Dziwne, ale tak jest. I jest porządek i nic nie ginie! Cud czyli miracle.


Jesteśmy już ubrani w kamizelki i wyposażeni w żagle i wszystkie potrzebne szpeje. Dobra teraz czas wziąć łódki. Klub posiada niesłychaną ilość sprzętu. Wszystko poukładane równiutko, na wózeczkach i przykryte plandekami. Jest nas dzisiaj czworo, więc postanowiliśmy wziąć dwie żaglóweczki. Z „parkingu” wygodnym podjazdem na slip. Lekki fizyczny wysiłek i łódeczki kołysają się na wodzie. Taklowanie i płyniemy!

Taki sam jak w Polsce wiatr, taki sam chlupot fal rozbijających się o dziób żaglówki. Słońce przygrzewa i prawie czujemy się jak na naszej starej i poczciwej Pogorii. To, że jesteśmy w Londynie uzmysławiają nam widoki. Totalnie zurbanizowane brzegi, otoczone wieżowcami Canary Wharf zupełnie nie przypominają zielonych pejzaży z dąbrowskiego jeziora. Muszę jednak przyznać, że ma to swój klimat i jakkolwiek nie chciałbym nigdy pracować w jednych z tych drapaczy chmur, to żeglowanie w ich towarzystwie sprawia przyjemność.


W klubie odbywały się dzisiaj zajęcia kursu żeglarskiego. Jako, że szkolenie jest moją pasją, z ciekawością przyglądałem się sposobom i metodyce prowadzenia zajęć. Uderza zminimalizowanie zajęć teoretycznych. Zajęcia odbywają się praktycznie w całości na wodzie. Instruktorzy wraz z załogami wypływają na wodę i heja! Zwroty przez sztag coming about i przez rufę gybe, podejścia i odejścia od pomostu. I koniec! Nie ma osławionego manewru „człowiek za burtą” man overboard i zgrozy polskich kursantów, czyli „ podejścia do boji”. W kursach typu fitst step in sailing manewry te nie praktykowane. Natomiast sprawy bezpieczeństwa osobistego w czasie wywrotki były szczegółowo przetrenowane.

Jest jeszcze coś, co czyni angielski klub żeglarski całkowicie inny od polskiego. O godzinie 13,00 jest przerwa obiadowa, czyli lunch. Obowiązuje wszystkich bez wyjątku. Trzeba wtedy spływać do portu i jeść posiłek. OK.! samo w sobie nie jest złe. Ale w angielskim klubie żeglarskim panuje zupełna prohibicja! Czyli na terenie klubu w czasie żeglowania i w czasie przerwy, jeżeli zamierzasz żeglowanie kontynuować po, nie ma mowy o piciu żadnego alkoholu. I tu już się zbuntowaliśmy! Kamizelki, nam niby nie potrzebne, ale mus to mus, Przerwa w pływaniu! Co robić, taki zwyczaj. Ale nie napić się piwa?! O nie to za wiele ustępstw jak na Polaka Żeglarza. Bo przecież wiadomo, że żaglówki pływają na piwo! Nie nalejesz nie popłyniesz! W przerwie na lunch wymknęliśmy się po cichu i w sklepie monopolowym, czyli Off Licence i zakupiliśmy to niezbędne do żeglowania paliwo. Na ławeczce z widokiem na Tamizę spożywaliśmy złocisty płyn, w odpowiednich oczywiście ilościach, a po przerwie dalej kontemplowaliśmy wiatr, słońce i żeglowanie. I było kapitalnie a jak zakrzyknął był Ivan, kolega ze Słowacji było po prostu zaj........biście! Kolega uczy się dopiero polskiego, więc nie znalazł innego słowa do wyrażenia pozytywnych uczuć, które wezbrały w nim w wyniku tego dzisiejszego doświadczenia.

Żeglarstwo w Docklands uprawiali Ania z Mazur, Bramreja z Pogorii, Ivan ze Słowacji i oczywiście ja.

Jeszcze jedna myśl nachodzi mnie po dniu takim jak dzisiaj. W Londynie można uprawiać wszystkie znane dyscypliny sportu, można rozwijać się muzycznie, czy plastycznie. Jest dostępne masa ścieżek turystycznych i parków. Nie wolno zapominać o muzeach, w większości darmowych. Są dyskoteki, kluby taneczne i puby. Dlaczego więc ogromna większość naszych rodaków za jedyną rozrywkę uważa pijaństwo na nieprzytomności? Nie jestem w stanie zrozumieć. Członkostwo w Docklands Sailing & Watersports Centre kosztuje mnie 110Ł to około 2Ł na tydzień. Komentarz do tego wyliczenia jest chyba zbędny.

Nazewnictwo angielskie zgodne ze Słownikiem Żeglarsko-Morskim wydawnictwa Kanion.

Pozdrowienia dla wszystkich aktywnie spędzających czas!
Tomasz Bezan Mazur.