Śladami Magellana
O zbawiennych właściwościach zdrowotnych czosnku podczas długiej żeglugi morskiej przekonali się żeglarze już dawno.
Na naszym jachcie czosnek zajmował więc należne mu miejsce w zapasach żywnościowych. Na stole pojawiał się z
rzadka, kiedy któryś ze zwolenników tego wonnego warzywa przypomniał sobie o jego istnieniu i zażądał na stół jako
urozmaicenie codziennego menu. Cris jakkolwiek sam przeciwnik czosnku, jako kucharz dostarczał nam go lojalnie,
rzadko tylko zatykając sobie demonstracyjnie nos. Drugi nie jadający czosnku, Bruno, czyli Bronek Siadek, cierpiał w
milczeniu.
Sytuacja zmieniała się radykalnie po przybyciu do załogi Ludojada ( Ludomira Mączki) Ludojad nie dowierzając
naszym zapasom, przywiózł ze sobą z Polski „na wszelki wypadek” pięciokilowy wieniec czosnku i zaczęło się.
Teraz już czosnek jedzony był na jachcie regularnie, codziennie na każdą kolacje, a czasem i na śniadanie. Ludek
nie zapominał o swoim ulubionym daniu. Tak jest daniu, a nie przyprawie. Przykład był zaraźliwy i doszło do tego, że
nawet Bruno zaczął z rzadka jadać czosnek. Od czasu do czasu skubnął jeden ząbek. Cris znosił to długo i cierpliwie,
mimo że nadal nigdy czosnku nie tknął.
Wreszcie nie wytrzymał i postanowił się zemścić. Godzina zemsty wybiła właśnie na początku Cieśniny Magellana,
prawie po siedmiu tygodniach po zaokrętowania Ludojada.
Na śniadanie bez wezwania pełen talerzyk obranego już elegancko czosnku. Na obiad zupa z czosnkiem, na drugie
gulasz z puszki doprawiony solidnie czosnkiem, na kolacje czosnek i tak dalej. Plan kucharza był genialnie prosty; wybić
klin klinem! Podnieść spożycie tak że albo znienawidzimy wreszcie czosnek, albo zjemy całe zapasy i też będzie spokój.
Po trzech dniach ofensywy kuka pierwszy zareagował kapitan. Natychmiast poparł go Bruno, który zeznał, że zaczął
jadać czosnek tylko dlatego, że sypia nad Ludkiem i jeśli nie znieczuli sobie nosa, to nie potrafi zasnąć w otaczającej go
atmosferze. Burza czosnkowa była gwałtowna i krótka. Po niej spożycie wróciło do rozsądnych wymiarów.
Wschodnia część cieśniny jest raczej płytka, brzegi ma płaskie i niezalesione. Ponadto jest stosunkowo szeroka. Ma
dwa trudniejsze miejsca. To przewężenia zwane Anglosturami . W rytm przypływów i odpływów morze wlewa się przez nie
i wylewa z cieśniny. Prądy są bardzo silne, dochodzą do ośmiu węzłów i rytmicznie zmieniają swój kierunek. O tym by
przepłynąć pod prąd nie ma mowy. Trzeba więc dobrać czas przechodzenia przez Anglostrumę tak aby sam prąd
przewiózł nas na drugą stronę. Zalecenie mądrych ksiąg i praktyków usilnie ostrzegają przez żeglugą po cieśninie w nocy.
Czyli przejście przez każde z przewężeń jest możliwe tylko raz na dobę; w dzień przy korzystnym kierunku prądu. Na
samym początku próbowaliśmy płynąc w nocy. Cieśnina dała nam pierwsze ostrzeżenie. W wyniku zaburzeń
magnetycznych i fałszywych namiarów na latarnie morskie znaleźliśmy się w niebezpiecznym sąsiedztwie groźnych
mielizn na południowym brzegu zatoki Lomas. Udało się z trudem wydostać z opresji i zatrzymać na resztę nocy na
kotwicowisku Narrow Bank. Od tej pory pływaliśmy już tylko za dnia. Pierwsza Anglostura robi wrażenie kanału
przekopanego ludzką ręką. Brzegi kontynentu i Ziemi Ognistej są płaskie jednakowej wysokości, równoległe i oddalone od
siebie o dwie mile. Czas przejścia został dobrany prawidłowo, przelatujemy gładko, tylko woda burzy się, wiatr przeciw
prądowi wytwarza krótką stroma fale. „Konwojują” nas biało-czarne delfiny z gatunku orka.
Zaraz po wyjściu z Anglostury skręcamy w bok na pobliskie kotwicowisko, mimo że pora jest jeszcze wczesna. Za
parę chwil zmieni się prąd i mogło by się zdarzyć, że wbrew naszej woli przewiezie nas z powrotem . Nie możemy utracić
ani jednej mili przepłyniętej w kierunku zachodnim. Poprzedni dzień przyniósł efekt zaledwie 26mil, dzisiejszy 19, a cała
cieśnina ma prawie 300 mil długości!
Druga Anglostruma ma mniej regularne kształty. Prąd wyraźnie widoczny na wodzie wśród wirów wylewa się i wnosi
nas ze sobą do szerokiego rozlewiska cieśniny, zwanego Paso Ancho. Na jego brzegu znajduje się pierwszy nasz chilijski
port – Punta Arenas.
Nikt nie oczekiwał tutaj naszego przybycia. Jedyne molo zbadaliśmy w wieczornych ciemnościach dokładnie. Nie było
wolnego miejsca.
- Aqui, aqui ! (tutaj, tutaj) – zawołali do nas niespodziewanie wachtowi z okrętu wojennego „Covadonga”
Dobijając do ich burty nie przypuszczaliśmy, że w ciągu najbliższej pół godziny znajdziemy się wszyscy, choć jeszcze
w strojach roboczych, ale już świeżo wykąpani, w mesie oficerskiej za stołem zastawionym w sposób godny nazwy
bankietu. Młodzi oficerowie usprawiedliwiali się z racji skromnego przyjęcia i narzekali;
- Dlaczego nie daliście znać wcześniej o swoim przybyciu ?
Na pokładzie „Covadongi” pewnie do dziś rozbrzmiewa muzyka i śpiew polskiego zespołu ‘Mazowsze” Zaś na ścianie w
mesie „Śmiałego” pojawiła się bandera z godłem „Covadongi” ; puma, dwoma mieczami i słowami „Fecta non verba”.
Rzeczywiście, również o przyjaźni między ludźmi morza lepiej świadczą fakty niż słowa.
- Punta Arenas - najbardziej południowe miasto na świecie – jest stolicą ogromnej, a prawie bezludnej chilijskiej prowincji
Magellanes. Przy głównym placu znajduje się kilka piętrowych budynków. Reszta to rozległe ulice z domkami z blachy
falistej, pamietającymi jeszcze być może czasy rumuńskiego króla Ziemi Ognistej – Poppera, poszukiwaczy złota, różnych
obieżyświatów wynajmujących się do polowań na Indian u obszarników i hodowców owiec. W Punta Arenas, zesłaniu i
kolonii karnej, były to czasy prawa pięści.
Wszyscy spotykani mieszkańcy zgodnie stwierdzają, że przywieźliśmy ze sobą zupełnie niezwykłą, dobrą pogodę.
Zamiast normalnych tu deszczów słońce świeci całymi dniami. Ale nikt nie namawia do lekceważenia dalszej części
cieśniny ani kanałów patagońskich, przez które zamierzaliśmy zgodnie z sugestiami miejscowych władz przepłynąć.
Ponieważ do najbliższego portu, gdzie będziemy mogli nabyć paliwo do silnika, jest prawie 1000 mil morskich,
zamieniamy nasz jacht w „jeden z niewielu polskich tankowców żaglowych”. Zamiast 360 litrów bierzemy tym razem
przeszło 1000 litrów paliwa. Dwie duże beczki w braku miejsca leżą na pokładzie.
Kurs na południe. Przed dziobem majaczą pierwsze ośnieżone wierzchołki gór. Mamy wiatr północny, płyniemy na
pełnych żaglach. Dalej utrzymujemy zasadę pływania wyłącznie w dzień, stoi więc przed nami wybór stosownego miejsca,
jakiejś zacisznej zatoczki na nocny postój. Dotrzeć do zatoki San Nicolas, tam gdzie przed dokładnie 70 laty kotwiczył na
„Sprayu” Joshua Slocum, nie udało się. Za późno wyszliśmy z Punta Arenas. Nocujemy w zatoce Aguila.
Postoje nocne wpłynęły nieco na zmianę codziennego rytmu do jakiego już przyzwyczailiśmy się na Atlantyku.
Zatrzymujemy się przed zmrokiem i ruszamy dalej o witaniu, o piątej rano. Teoretycznie to mamy w tych warunkach
nawet dziewięć godzin na sen, bo wachtę kotwiczną pełnimy pojedynczo, tylko kładę się spać i wstaję cztery razy na
dobę. Zaś najdłuższy okres ciągłego snu wynosi trzy godziny.
Pływanie pod żaglami skończyło się dość szybko. Już następnego dnia przez parę godzin tkwiliśmy w miejscu.
Miejsce dość charakterystyczne, bo trawers przylądka Froward. Południowy kraniec kontynentu, najbardziej na południe
wysunięty punkt naszej całej podróży, 108 stopnia szerokości geograficznej od Szczecina.
Tu widać już wyraźnie różnicę między wschodnią a zachodnią częścią cieśniny. Tam brzegi były niskie, bezdrzewne.
Tu coraz wyższe, dzikie, strome, porośnięte gęsto karłowatymi bukami, wyżej nagie lub pokryte śniegiem.
Następny postój w zatoce Fortescue. Na szczęście nie zaufaliśmy mapie i locji: sondowanie z bączka wysłanego
przodem wykazało, że przejście od wewnętrznej strony części zatoki jest już niemożliwe. Zbyt płytko. Stajemy na kotwicy
w części zewnętrznej. Nocą pierwsze spotkanie z osobliwością tutejszej przyrody. To słynne wielokrotnie cytowane przez
locje williwaws. Sa to gwałtowne, niespodziewane podmuchy odbitych od gór wiatrów. Przychodzą z każdego kierunku, a
zmiany o 180stopni następują w jednej chwili. Williwaw skrada się w zupełnej ciszy, podstępnie spada z góry, szarpie
kotwica na wszystkie strony i już go nie ma. Woda znowu spokojna. Za chwile uderza drugi . Zmierzyłem siłę takiego
podmuchu miał 8stopni B.
Mijamy następne wyspy, następne zatoczki. Paso Ingles, Paso Tortuoso, Paso Largo. Na pierwszej dwa dni badan
lądowych kotwiczymy w maleńkiej zatoczce zwanej Celeta Yacht. Tu spływa ze szczytu Wharton ogromny lodowiec.
Lądujemy na archipelagu Ziemi Ognistej. To wyspa Santa Ines.
Niezapomniane jest surowe piękno tych okolic, nieodwiedzanych obecnie przez ludzkie istoty. Z lodowca na jacht
trzeba było wrócić wzdłuż strumienia. Przedzieraliśmy się przez niewiarygodną dżungle, dziwną i ponurą przypominającą
okropny las z Królewny Snieżki Disneya. Była to gruba warstwa poprzewracanych drzew, powalonych kiedyś przed laty
przez kamienno-lodową lawinę. Teraz wszystkie drzewa żywe i martwe, pokryte są kilkunastocentymetrową warstwą
wilgotnych mchów. Dołem płynie potok odprowadzający wodę z topniejącego lodowca. Przez tą mroczną gęstwinę drzew i
skał przedostajemy się raz dnem przy potoku, raz środkiem, to znowu po powierzchni. Każdy krok jest niebezpieczny,
grozi zarwaniem grubej powłoki mchów i zapadnięciem się w loch gałęzi i korzeni. Wołania o pomoc nikt tu nie usłyszy.
Deszcz pada prawie bez przerwy. Mesa jachtowa zamieniona została w suszarnie przemokniętych na wylot w czasie
wachy ubrań. W nocy temperatura spada nawet do 0C w dzień nie przekracza 10C. Odzywa się reumatyzm.
Z uporem dzień po dniu, małymi skokami posuwamy się na zachód. Celta Medal, odnaleziona na szczęście w krótkim
czasie, ratuje nas przed gwałtownym zachodnim sztormem. W zatoce Sylvia kotwica w żaden sposób nie chce trzymać
gruntu. Wśród podmuchów williwaws spychających nas na skaliste mielizny, decydujemy zacumować długimi linami do
drzew na przeciwległych brzegach. Wywozimy cumy na brzeg bączkiem. Mnóstwo krasnorostów i brunatnic znajdujących
się w wodzie utrudnia wiosłowanie, plącze się na linach, obciąża je, szkwały znoszą bączek, znoszą pozbawiony swobody
manewrów jacht. Wśród tych dramatycznych okoliczności miał miejsce dość zabawny epizod. Bo go opowiedzieć należy
wrócić na chwile do Polski, do przygotowań.
Jakieś możliwe planowe i sensowne wepchanie na jacht tego wszystkiego, co będzie potrzebne w czasie rejsu było
niezłą łamigłówką. Objętościowo najwięcej mieliśmy zapasów żywnościowych. Nic więc dziwnego, że w maszynowni
poucz prawowitych lokatorów – maszyn, kabli, akumulatorów, benzyny i oleju – znajdowały się jeszcze smakowite pęta
kiełbasy, zaś w forpiku wśród worków z żaglami, kłębów lin i puszek z farbami znalazł się przytułek na wielki baniak z
25kilogramami miodu z lubelskich spółdzielni pszczelarskich. Miód w forpiku nie wzbudzał zachwytu gospodarza tego
pomieszczenia – bosmana Ludomira Mączki. W nadziei na przyspieszenie eksmisji kłopotliwego sublokatora pomagał
kucharzowi w codziennym wydobywaniu podręcznej porcji miodu na codzienne potrzeby. Nawet można by go posądzić o
celowe zawyżanie zapotrzebowania na ten artykuł.
Inspekcja w forpiku po kolejnym sztormie w ryczących czterdziestkach wykazała, że bańka się otworzyła i część
miodu znajduje się na zewnątrz, wśród lin i żagli. Porządkowanie i sprzątanie forpiku zajęło Ludkowi cały dzień. Od tej
pory coś dziwnie przestał jadać miód a nawet sam jego widok na stole wyraźnie psuł mu apetyt.
Teraz w zatoce Sylvia wyciągnęliśmy z forpiku wielki zwój liny nylonowej.
Metr po metrze przechodziła przez nasze ręce pozostawiając na nich maziste resztki. Cristobal zamiast umycia czy
wytarcia rąk zastosował dużo prostszą metodę oblizywania ich. Niestety nie mógł biedak przewidzieć, że duża część
miodu, po bliskim zbadaniu okaże się szarym mydłem używanym do szorowania pokładu, które wylało się również ze
zbiornika.
Na Paso del Mar zaskoczyła nas gęsta mgła. Płynąc dalej „z duszą na ramieniu” i po omacku zbliżyliśmy się do
maleńkiej wyspy z latarnią morską i jedynym żyjącym tu człowiekiem , latarnikiem. Stąd poszła do Polski telegraficzna
wiadomość dla „Trybuny Ludu”;
10 marzec – koniec Cieśniny Magellana. Ca za nami to nietrudne. Jacht i załoga w porządku. Telegram zostawiam
na łasce losu w latarni morskiej Fairway przy wylocie na Pacyfik. Krzysztof Baranowski.