Przez Ryczące Czterdziestki.
Pożegnalne
przyjęcie
zgromadziło
w
Buenos
Aires
na
pokładzie
„Śmiałego”
aż
czterech
ambasadorów;
Polski,
Czechosłowacji, Węgier, Związku Radzieckiego. W morze wyszliśmy 2 lutego 1966 roku.
Płyniemy
na
południe
do
Mar
del
Plata,
a
potem
do
Puerto
Desado,
czyli
Portu
Pożądania.
Warunki
żeglugi
pogarszają
się.
Jest
coraz
zimniej.
W
nocy
temperatura
spada
do
10C.
Jeszcze
w
Mar
del
Plata
było
18C!
Wiatru
albo
nie
ma
wcale,
albo
wieje
prosto
w
nos
z
siłą
6
do
8
stopni
Beauforta.
Zmiany
i
uderzenia
wiatru
sa
tak
gwałtowne,
że
podarliśmy
kilka
żagli
i
wreszcie
jako
zasadę
przyjmujemy
stawianie
w
tym
rejonie
grota
z
dwoma
refami.
Parę
razy
używane
są
żagle
sztormowe,
jednak
posuwanie
się
na
nich
pod
wiatr
jest
mało
skuteczne
i
są
dni,
kiedy
nie
robimy
żadnego
postępu
w
żegludze
w
pożądanym
kierunku,
pomimo
że
płyniemy
cały
dzień
i
noc!
Poza
tym
znosi
nas
na
północ
i
chłodzi
zimny
Prąd
Falklandzki.
Teoretycznie,
według
locji
i
atlasów,
powinny
wiać
wiatry
zachodnie,
co
pozwalałoby
na
skuteczną
żeglugę
na
południe.
Tymczasem
wieją
stale
albo
wiatry
południowo
–
wschodnie,
albo
południowo
–
zachodnie.
A
gdy
nie
ma
wiatru
to
pada
deszcz.
Zaś
w
locji
piszą,
że
wschodnia
Patagonia
ma
wyjątkowo
suchy
klimat.
Coś
nam
się
„średnie warunki pogodowe” nie zgadzaj!
Krzysztof
Wojciechowski,
czyli
Cristobal
(
w
odróżnieniu
od
drugiego
Krzysztofa
Baranowskiego,
zwanego
Cris),
w
okresach
lżejszej
pogody
łowi
w
siatkę
plankton
dla
Wojskowego
Instytutu
Hydrograficznego
w
Buenos
Aires.
To,
że
poproszono
nas
o
taką
przysługę,
świadczy
najlepiej,
że
mało
kto
zapuszcza
się
w
te
niegościnne
strony.
Jedyny
statek
spotkany w tym rejonie to argentyński krążownik. Rybaków ani statków handlowych nie widzieliśmy.
Którejś
sztormowej
nocy
fala
zmyła
z
pokładu
korkowe
koło
ratunkowe.
Wielokrotnie
odbywały
się,
zawsze
niechętnie
witane
przez
załogę,
wyprawy
na
szczyt
masztu
w
celu
uporządkowania
poplątanych
podczas
sztormu
lin
i
naprawy
szyny
ślizgowej
dla
żagla.
W
naszej
jachtowej
gwarze
taka
wycieczka
ławeczką
bosmańską
na
kołyszący
się
nieustanie
maszt
otrzymał
nazwę
„
lotu
kosmicznego”.
Okres
pobytu
na
górze
i
pracy
nazywał
się
„orbitowaniem”.
Każdy
z
załogi
dostąpił
kilkakrotnie
podczas
wyprawy
tego
wątpliwego
zaszczytu.
Sytuacja
„orbitującego”
jest
nie
do
pozazdroszczenia.
Nawet
niewielkie
przechyły
pomnożone
przez
dwudziestodwumetrową
wysokość
masztu
sprawiają,
że
jego
czubek
zatacza
ogromne
esy-floresy.
Dwie
ręce
kurczowo
zaciśnięte
na
olinowaniu
czy
w
wokół
masztu
wystarczają
w
sam
raz
na
to
by,
nie
pozwolić
oderwać
się
od
niego
i
nie
wylecieć
z
impetem
w
powietrze.
Tymczasem
po
żmudnym
i
wyczerpującym
siły
dotarciu
do
miejsca
awarii
trzeba
zabrać
się
do
jej
usuwania.
Okazuje
się
wtedy,
że
człowiek
ma
co
najmniej
trzy
razy
za
mało
kończyn.
Żeby
tak
jeszcze
mieć,
jak
nasi
dalecy
przodkowie,
chwytny
ogon!
Każde
narzędzie,
każda
blaszka,
każda
śrubka,
musi
być
albo
dobrze
trzymana
w
ręku,
albo
dokładnie
schowana
w
kieszeni
lub
torbie.
W
innym
przypadku
poleci
w
„siną
dal”
bezpowrotnie.
Najprostsze
wbicie
gwoździka,
staje
się
problemem
wymagającym
ogromnego
wysiłku
i
długiego
czasu.
Nie
można
zapomnieć
o
mocnym
trzymaniu
się.
Przywiązanie
do
masztu
nie
ratuje
sytuacji,
gdyż
każdy
przechył
powoduje
oderwanie
się,
lub
silne
rąbnięcie
tułowiem
o
maszt.
Związanie
„w
kij”
z
masztem
beż
pozostawienia
luzu,
mija
się
z
celem,
uniemożliwia
bowiem
wszelkie
ruchy
naprawcze.
Napinane
i
rozluźniane
liny
szarpią
i
szczypią
nawet
przez
grube
ubranie.
Dodatkowym
utrudnieniem
jest
potęgująca
się
przy
tak
wielkich
kołysaniach
choroba
morska.
Nic dziwnego, że po znalezieniu się z powrotem na pokładzie, a czasem jeszcze i na górze, występowały wymioty.
Puerto
Deseado
to
ujście
rzeki
Deseado
wyposażone
w
około
80-cio
metrowej
długości
nadbrzeże
przy
którym
mieści
się
na
raz
tylko
jeden
statek.
„Śmiały”
zacumował
do
burty
burty
transportowca
„Cobo
San
Isidro”.
Właśnie
transportowca
a
nie
jakby
się
wydawało
z
wyglądu,
do
zwykłego
statku
handlowego.
Choć
wyładowywał
deski,
czy
też
rury,
„Cobo
San
Isidro”
jest
okrętem,
należy
bowiem
do
Marynarki
Wojennej
Argentyny.
Żadnej
prywatnej
linii
żeglugowej
nie
opłaca
się
utrzymywanie
komunikacji
z
portami
Patagonii.
Uprzejma
załoga
„Cobo
San
Isidro”
sprawiła
nam
największą
przyjemność
przez
umożliwienie
u
siebie
kąpieli
pod
natryskiem
ciepłej,
bieżącej,
słodkiej
wody.
18
lutego
1966
roku
dzień
po
wyruszeniu
z
Puerto
Deseado,
pozostanie
w
mojej
pamięci
jako
najcięższy
dzień
z
całej
wyprawy.
W
ciężkim
sztormie
spadła
na
jacht
lawina
awarii.
Żagle
podarte,
ster
nie
działa,
pękła
stalowa
linka
w
mechanizmie
sterowym.
Inna
linka
odczepiła
się
i
żeby
uszkodzenie
usunąć
trzeba
było
znowu
„orbitować”.
Jeden
z
szotów
wydostał
się
za
burtę
do
wody
i
wplątał
się
w
śrubę
napędową.
Wyglądało
na
to,
że
trzeba
będzie
podczas
sztormu
nurkować
w
lodowatej
wodzie,
by
uwolnić
śrubę.
Bez
tego
na
szczęście
się
obyło,
ale
pękniętą
linkę
sterową
wymieniałem
przez
całe
osiem
godzin.
Jachy
dryfował
bezwładnie
po
morzu,
a
po
pokładzie
przechodziły
co
chwilę
ogromne
grzywacze.
To
było
najgorsze.
Każdy
z
nic
przykrywał
mnie
z
głową
,
gdy
brudny
od
smarów,
przemoczony
doszczętnie
i
zziębnięty
na
kość
naprawiałem
uszkodzenie
i
instalowałem
nową
stalówkę.
Musiało
to
być
zrobione
bezzwłocznie,
gdyż
sztorm
dryfował
nas
w
kierunku
brzegu
i
po
kilku
następnych
godzinach
znaleźlibyśmy
się
wraz
z
jachtem
na
lądzie.
Brak
prawdziwie
nieprzemakalnych
ubrań
sztormowych bardzo dał nam we znaki. Słynne ortalionowe moleskiny nie wytrzymały próby.
Następne
dni
są
niewiele
lepsze.
Dalej
prześladują
nas
silne
przeciwne
wiatry.
Na
okna
kabiny
nawigacyjnej
zakładamy
specjalne
blachy,
by
fale
nie
wgniotły
szyb
i
nie
zatopiły
jachtu.
Sternik,
jest
z
reguły
przywiązany
liną
do
jachtu,
by
go
nie
spłukało.
Dwa
solidne
stalowe
pręty
z
półcalowych
rur,
na
których
rozpięty
jest
brezentowy
falochron,
zostały
pogięte, jakby były z plasteliny.
Albatrosy
towarzyszą
nam
nieustannie.
Zimno!
W
nocy
5C
Ręce
grabieją.
Deszcz,
grad.
Wachty,
szycie
żagli,
zawsze
za
krótki
sen,
przerywany
często
alarmem
;
wszyscy
na
pokład”
–
tak
mija
dzień
za
dniem.
Na
zmianę
pod
żaglami
i
na
silniku mozolimy się, próbując przybliżyć się do Cieśniny Magellana. Efekty są mizerne.
Znów
całą
dobę
porywisty
wiatr
do
8B,
który
czasami
raptownie
przycicha
do
5B
i
gwałtownie
uderza
z
pełna
siłą.
Od
kilkunastu
dni
nie
widzieliśmy
ani
słońca
ani
lądu.
Nasza
pozycja
na
morzu,
jest
bardzo
przybliżona.
Właściwie
nie
wiemy
gdzie
się
znajdujemy.
Według
obliczeń
pozycji
powinniśmy
już
być
na
szerokości
geograficznej
wejścia
do
cieśniny,
płyniemy
więc
prosto
na
zachód
w
kierunku
lądu.
Po
paru
godzinach
żeglugi
nasza
pozycja
na
mapie
zbliża
się
do
linii
brzegowej,
przekracza
ją
i
…
„płyniemy”
już
po
lądzie,
a
tymczasem
w
rzeczywistości
dokoła
nas
jest
dalej
bezkresne,
szare i złe morze.
Wreszcie
25
lutego
dostrzegamy
na
horyzoncie
zarys
lądu.
Płaski
brzeg
i
wyraźnie
ścięty
urwisty
przylądek.
To
Przylądek Dziewic. Początek Cieśniny Magellana.
Zgodnie
z
przyjętym
na
naszym
pokładzie
zwyczajem,
kto
pierwszy
zobaczy
ląd,
wygrywa
butelkę
miodu
z
jachtowej
piwniczki. Na obiad częstowałem kolegów miodem litewskim z Milejowa.