Żaglokultura
 „Śmiałym” Dokoła Kontynentu.   Wydawnictwo Morskie . Gdynia . 1967. Rozdział 3
Książka “Śmiałym” dokoła kontynentu została wydana w roku 1967 jako część serii Miniatury Morskie. Publikujemy tekst książki Jerzego Knabe aby upowszechnić wiedzę na tema tej  wyprawy oraz upamiętnić dokonania naszego przyjaciela i wieloletniego korespondenta naszej redakcji. Cześć Jego Pamięci. Redakcja Portalu Pogoria.org  
Przez Ryczące Czterdziestki. Pożegnalne    przyjęcie    zgromadziło    w    Buenos    Aires    na    pokładzie    „Śmiałego”    aż    czterech    ambasadorów;    Polski, Czechosłowacji, Węgier, Związku Radzieckiego. W morze wyszliśmy 2 lutego 1966 roku. Płyniemy    na    południe    do    Mar    del    Plata,    a    potem    do    Puerto    Desado,    czyli    Portu    Pożądania.    Warunki    żeglugi pogarszają   się.      Jest   coraz   zimniej.   W   nocy   temperatura   spada   do   10C.   Jeszcze   w   Mar   del   Plata   było   18C!   Wiatru   albo   nie ma   wcale,   albo   wieje   prosto   w   nos   z   siłą   6   do   8   stopni   Beauforta.   Zmiany   i   uderzenia   wiatru   sa   tak   gwałtowne,   że podarliśmy   kilka   żagli   i   wreszcie   jako   zasadę   przyjmujemy   stawianie   w   tym   rejonie   grota   z   dwoma   refami.   Parę   razy używane   są   żagle   sztormowe,   jednak   posuwanie   się   na   nich   pod   wiatr   jest   mało   skuteczne   i   są   dni,   kiedy   nie   robimy żadnego   postępu   w   żegludze   w   pożądanym   kierunku,   pomimo   że   płyniemy   cały   dzień   i   noc!   Poza   tym   znosi   nas   na   północ   i chłodzi   zimny   Prąd   Falklandzki.   Teoretycznie,   według   locji   i   atlasów,   powinny   wiać   wiatry   zachodnie,   co   pozwalałoby   na skuteczną   żeglugę   na   południe.   Tymczasem   wieją   stale   albo   wiatry   południowo   –   wschodnie,   albo   południowo   –   zachodnie. A   gdy   nie   ma   wiatru   to   pada   deszcz.   Zaś   w   locji   piszą,   że   wschodnia   Patagonia   ma   wyjątkowo   suchy   klimat.   Coś   nam   się „średnie warunki pogodowe” nie zgadzaj! Krzysztof   Wojciechowski,   czyli   Cristobal   (   w   odróżnieniu   od   drugiego   Krzysztofa   Baranowskiego,   zwanego   Cris),   w okresach   lżejszej   pogody   łowi   w   siatkę   plankton   dla   Wojskowego   Instytutu   Hydrograficznego   w   Buenos   Aires.   To,   że poproszono   nas   o   taką   przysługę,   świadczy   najlepiej,   że   mało   kto   zapuszcza   się   w   te   niegościnne   strony.   Jedyny   statek spotkany w tym rejonie to argentyński krążownik. Rybaków ani statków handlowych nie widzieliśmy. Którejś   sztormowej   nocy   fala   zmyła   z   pokładu   korkowe   koło   ratunkowe.   Wielokrotnie   odbywały   się,   zawsze   niechętnie witane   przez   załogę,   wyprawy   na   szczyt   masztu   w   celu   uporządkowania   poplątanych   podczas   sztormu   lin   i   naprawy   szyny ślizgowej   dla   żagla.   W   naszej   jachtowej   gwarze   taka   wycieczka   ławeczką   bosmańską   na   kołyszący   się   nieustanie   maszt otrzymał   nazwę   „   lotu   kosmicznego”.   Okres   pobytu   na   górze   i   pracy   nazywał   się   „orbitowaniem”.   Każdy   z   załogi   dostąpił kilkakrotnie   podczas   wyprawy   tego   wątpliwego   zaszczytu.   Sytuacja   „orbitującego”   jest   nie   do   pozazdroszczenia.   Nawet niewielkie    przechyły    pomnożone    przez    dwudziestodwumetrową    wysokość    masztu    sprawiają,    że    jego    czubek    zatacza ogromne   esy-floresy.   Dwie   ręce   kurczowo   zaciśnięte   na   olinowaniu   czy   w   wokół   masztu   wystarczają   w   sam   raz   na   to   by, nie   pozwolić   oderwać   się   od   niego   i   nie   wylecieć   z   impetem   w   powietrze.   Tymczasem   po   żmudnym   i   wyczerpującym   siły dotarciu   do   miejsca   awarii   trzeba   zabrać   się   do   jej   usuwania.   Okazuje   się   wtedy,   że   człowiek   ma   co   najmniej   trzy   razy   za mało   kończyn.   Żeby   tak   jeszcze   mieć,   jak   nasi   dalecy   przodkowie,   chwytny   ogon!   Każde   narzędzie,   każda   blaszka,   każda śrubka,   musi   być   albo   dobrze   trzymana   w   ręku,   albo   dokładnie   schowana   w   kieszeni   lub   torbie.   W   innym   przypadku   poleci w    „siną    dal”    bezpowrotnie.    Najprostsze    wbicie    gwoździka,    staje    się    problemem    wymagającym    ogromnego    wysiłku    i długiego   czasu.   Nie   można   zapomnieć   o   mocnym   trzymaniu   się.   Przywiązanie   do   masztu   nie   ratuje   sytuacji,   gdyż   każdy przechył   powoduje   oderwanie   się,   lub   silne   rąbnięcie   tułowiem   o   maszt.   Związanie   „w   kij”   z   masztem   beż   pozostawienia luzu,   mija   się   z   celem,   uniemożliwia   bowiem   wszelkie   ruchy   naprawcze.   Napinane   i   rozluźniane   liny   szarpią   i   szczypią nawet   przez   grube   ubranie.   Dodatkowym   utrudnieniem   jest   potęgująca   się   przy   tak   wielkich   kołysaniach   choroba   morska. Nic dziwnego, że po znalezieniu się z powrotem na pokładzie, a czasem jeszcze i na górze, występowały wymioty. Puerto   Deseado   to   ujście   rzeki   Deseado   wyposażone   w   około   80-cio   metrowej   długości   nadbrzeże   przy   którym   mieści się   na   raz   tylko   jeden   statek.   „Śmiały”   zacumował   do   burty   burty   transportowca   „Cobo   San   Isidro”.   Właśnie   transportowca   a nie   jakby   się   wydawało   z   wyglądu,   do   zwykłego   statku   handlowego.   Choć   wyładowywał   deski,   czy   też   rury,   „Cobo   San Isidro”   jest   okrętem,   należy   bowiem   do   Marynarki   Wojennej   Argentyny.   Żadnej   prywatnej   linii   żeglugowej   nie   opłaca   się utrzymywanie   komunikacji   z   portami   Patagonii.   Uprzejma   załoga   „Cobo   San   Isidro”   sprawiła   nam   największą   przyjemność przez    umożliwienie    u    siebie    kąpieli    pod    natryskiem    ciepłej,    bieżącej,    słodkiej    wody.    18    lutego    1966    roku    dzień    po wyruszeniu   z   Puerto   Deseado,   pozostanie   w   mojej   pamięci   jako   najcięższy   dzień   z   całej   wyprawy.   W   ciężkim   sztormie spadła   na   jacht   lawina   awarii.   Żagle   podarte,   ster   nie   działa,   pękła   stalowa   linka   w   mechanizmie   sterowym.   Inna   linka odczepiła   się   i   żeby   uszkodzenie   usunąć   trzeba   było   znowu   „orbitować”.   Jeden   z   szotów   wydostał   się   za   burtę   do   wody   i wplątał   się   w   śrubę   napędową.   Wyglądało   na   to,   że   trzeba   będzie   podczas   sztormu   nurkować   w   lodowatej   wodzie,   by uwolnić   śrubę.   Bez   tego   na   szczęście   się   obyło,   ale   pękniętą   linkę   sterową   wymieniałem   przez   całe   osiem   godzin.   Jachy dryfował   bezwładnie   po   morzu,   a   po   pokładzie   przechodziły   co   chwilę   ogromne   grzywacze.   To   było   najgorsze.   Każdy   z   nic przykrywał   mnie   z   głową   ,   gdy   brudny   od   smarów,   przemoczony   doszczętnie   i   zziębnięty   na   kość   naprawiałem   uszkodzenie i   instalowałem   nową   stalówkę.   Musiało   to   być   zrobione   bezzwłocznie,   gdyż   sztorm   dryfował   nas   w   kierunku   brzegu   i   po kilku    następnych    godzinach    znaleźlibyśmy    się    wraz    z    jachtem    na    lądzie.    Brak    prawdziwie    nieprzemakalnych    ubrań sztormowych bardzo dał nam we znaki. Słynne ortalionowe moleskiny nie wytrzymały próby. Następne    dni    są    niewiele    lepsze.    Dalej    prześladują    nas    silne    przeciwne    wiatry.    Na    okna    kabiny    nawigacyjnej zakładamy   specjalne   blachy,   by   fale   nie   wgniotły   szyb   i   nie   zatopiły   jachtu.   Sternik,   jest   z   reguły   przywiązany   liną   do   jachtu, by   go   nie   spłukało.   Dwa   solidne   stalowe   pręty   z   półcalowych   rur,   na   których   rozpięty   jest   brezentowy   falochron,   zostały pogięte, jakby były z plasteliny. Albatrosy   towarzyszą   nam   nieustannie.   Zimno!   W   nocy   5C   Ręce   grabieją.   Deszcz,   grad.   Wachty,   szycie   żagli,   zawsze za   krótki   sen,   przerywany   często   alarmem   ;   wszyscy   na   pokład”   –   tak   mija   dzień   za   dniem.   Na   zmianę   pod   żaglami   i   na silniku mozolimy się, próbując przybliżyć się do Cieśniny Magellana. Efekty są mizerne. Znów   całą   dobę      porywisty   wiatr   do   8B,   który   czasami   raptownie   przycicha   do   5B   i   gwałtownie   uderza   z   pełna   siłą.   Od kilkunastu   dni   nie   widzieliśmy   ani   słońca   ani   lądu.   Nasza   pozycja   na   morzu,   jest   bardzo   przybliżona.   Właściwie   nie   wiemy gdzie   się   znajdujemy.   Według   obliczeń   pozycji   powinniśmy   już   być   na   szerokości   geograficznej   wejścia   do   cieśniny, płyniemy   więc   prosto   na   zachód   w   kierunku   lądu.   Po   paru   godzinach   żeglugi   nasza   pozycja   na   mapie   zbliża   się   do   linii brzegowej,   przekracza   ją   i   …   „płyniemy”   już   po   lądzie,   a   tymczasem   w   rzeczywistości   dokoła   nas   jest   dalej   bezkresne, szare i złe morze. Wreszcie   25   lutego   dostrzegamy   na   horyzoncie   zarys   lądu.   Płaski   brzeg   i   wyraźnie   ścięty   urwisty   przylądek.   To Przylądek Dziewic. Początek Cieśniny Magellana. Zgodnie   z   przyjętym   na   naszym   pokładzie   zwyczajem,   kto   pierwszy   zobaczy   ląd,   wygrywa   butelkę   miodu   z   jachtowej piwniczki. Na obiad częstowałem kolegów miodem litewskim z Milejowa.