Rio De La Plata
Zaraz
po
rzuceniu
kotwicy
w
basenie
portowym
Montevideo
dopadło
nas
mnóstwo
urzędników.
Immigration,
celnicy,
kapitanat
portu,
agent
Polskich
linii
Oceanicznych
(Urugwajczyk),
ship-chandler
(Polak).
Niestety
nie
skorzystaliśmy
z
uprzejmych
usług
rodaka,
gdyż
obowiązująca
nas
przezorność
i
oszczędność
nie
pozwalała
na
zbędne
wydatki
(procent
dla
dostawcy),
gdy
kosztem
jedynie
naszego
czasu
i
zachodu
mogliśmy
kupić
wszystko
w
mieście
sami
bez
tego
procentu.
Te
same
uczucia
powodowały
nami
przy
pertraktacjach
z
ekipą,
która
przybyła
do
nas
na
jacht
z
mocnym
postanowieniem
przeprowadzenia
odszczurzania.
Pertraktacje
odbywały
się
przy
stole.
Załogowe
porcje
obiadowe
były
tego
dnia
trochę
zmniejszone
bo
deratyzatorzy
próbowali
na
„Śmiałym”
specjalności
polskiej
kuchni.
Obiad
pospołu
z
wyrobami
Polskiego
Monopolu
Spirytusowego
skłoniły
w
końcu naszych gości do bezpłatnego wystawienia świadectwa o kompletnym braku szczurów na jachcie.
I
znowu
jesteśmy
zaproszeni
przez
żeglarzy.
Już
nazajutrz
stoimy
w
siedzibie
Yacht
Club
Uruguayo
w
małym
porciku
w
Buceo.
I
znów
za
płytko
na
nasz
jacht.
Stoimy
z
kilem
zarytym
w
mule
La
Planty.
Wszystkie
okoliczne
jachty
obracają
się
na
bojach
stosownie
od
wiatru,
tylko
„Śmiały”
stoi
twardo
dziobem
do
wyjścia.
Stał
tak
nawet
podczas
niespodziewanego
ataku
pampero.W
środku
słonecznego
dnia
zerwała
się
nagle
gwałtowna
wichura,
przywiała
tumany
kurzu
i
pyłu,
nie
wiadomo
skąd
zbiegły
się
ciężkie
chmury
i
za
chwilę
raptowna
ulewa
a
wkrótce
potem
grad
zaczął
bębnic
po
naszym
pokładzie.
Okres
przedświąteczny
i
świąteczny
(Boże
Narodzenie
1965
roku)
nie
sprzyjał
szybkiemu
załatwieniu
naszych
spraw
technicznych
i
organizacyjnych.
Tu
też
znane
jest
słowo
maniana.
Wigilia
u
jednej
z
polskich
rodzin,
bez
mrozu
i
śniegu,
a
z
koszulą
lepiąca
się
od
potu
na
grzbiecie
nie
dała
pełnego
zadowolenia.
Za
to
Nowy
Rok
przywitaliśmy
jak
należy
–
regularną
kanonadą
z
trzech
rakietnic.
Pierwszym
człowiekiem,
który
wkroczył
na
jacht
w
Buenos
Aires,
był
oczekiwany
przez
nas
Ludomir
Maczka.
Jako
geolog
i
jachtowy
kapitan
morski
był
uzupełnieniem
załogi
nadesłanym
z
Polski.
W
ten
sposób
liczebność
uczestników
wyprawy podskoczyła o całe 20% i znowu było nas na pokładzie sześciu.
W
Buenos
Aires
doczekał
się
wreszcie
„Śmiały”
remontu.
Dzięki
uprzejmości
i
gościnności
Yacht
Club
Argentino
slipowanie
na
ich
stoczni
w
san
Fernando
odbyło
się
szybko,
fachowo
i
za
darmo.
Staliśmy
na
ziemi
Argentyńskiej
przez
dwa
tygodnie. Prawie wszystkie niezbędne prace przeprowadziliśmy w tym czasie własnymi siłami.
Dzień
roboczy
wyglądał
tak.
O
szóstej
pobudka
i
od
siódmej
do
obiadu
praca.
Po
obiedzie
godzina
sjesty
i
znowu
praca
do
zmroku,
czyli
do
godziny
ósmej
wieczorem.
Potem
był
już
czas
wolny
aż
do
północy,
kiedy
to
kapitan
w
trosce
o
naszą
kondycje, swój autorytet i dyscyplinę na jachcie sprawdzał, czy wszyscy są już z powrotem na jachcie i śpią.
Plan
naszego
pobytu
w
Buenos
Aires
przewidywał
najpierw
przeprowadzenie
remontu,
a
dopiero
potem
zajęcie
się
innymi
sprawami.
Napór
wydarzeń
okazał
się
silniejszy
od
planów,
a
spowodowany
został
rozgłosem,
jaki
nasz
pobyt
uzyskał
w
prasie,
radiu
i
telewizji.
Trzeba
przyznać,
że
dostarczyliśmy
po
temu
okazji.
Ambasada
wydała
specjalny
biuletyn.
Potem
była
wizyta
prezydenta
Argentyny,
cztery
dni
później
uroczyste
składanie
wieńców
pod
pomnikiem
bohaterów
narodowych
San
Martina
i
Admirała
Browna.
My
w
naszych
klubowych
mundurkach
z
orzełkami
na
piersi,
przy
pomnikach
warty
honorowe
w
paradnych strojach, saluty hejnały na trąbkach prezentowanie broni itp.
Rio
de
La
Plata,
ogromna
zatoka
morska
wypełniona
słodkimi
i
mętnymi
wodami
Urugwaju
i
Parany,
jest
znanym
światowym
centrum
żeglarstwa
sportowego.
W
Montevideo
gościliśmy
na
pokładzie
załogę
urugwajską,
która
w
latach
1960/62
opłynęła
świat
na
jachcie
„Alfrerez
Campora”,
spotkaliśmy
samotnego
żeglarza
Edwarda
Allcarda
pływającego
już
od
kilkunastu
lat
na
czarnym
„Sea
Wanderer”,
w
Buenos
Aires
sąsiadowaliśmy
z
jachtem
„Lehg
II”
na
którym
zmarły
niedawno
Vito Dumas płynął dookoła świata przez ‘ryczące czterdziestki”
Tutaj
trzeba
było
wreszcie
odpowiedzieć
na
pytanie
którędy
popłyniemy
na
Ocean
Spokojny?
Czy
okrążając
słynny
przylądek
Horn,
czy
przedostając
się
przez
labirynt
fiordów
Cieśniny
Magellana
?
Przed
wyruszeniem
z
kraju
zarówno
Polskie
Towarzystwo
Geograficzne
jak
i
Polski
Związek
Żeglarski
pozostawiły
kapitanowi
„Śmiałego”
decyzję
w
tej
sprawie
na
potem,
po zapoznaniu się z warunkami na miejscu i po wysłuchaniu opinii tutejszych żeglarzy.
Miejscowe
warunki
i
opinie
żeglarzy
nie
posunęły
nas
wiele
naprzód
w
rozwiązaniu
dylematu.
Posiadane
od
dawna
wiadomości, zebrana na podstawie obszernej literatury, w zasadzie wyczerpywały temat.
Cieśnina
Magellana
to
silne,
zmienne
i
trudne
do
przewidzenia
prądy
pływowe,
zaburzenia
magnetyczne
uniemożliwiające
zaufanie
kompasowi,
stała
nawigacja
w
bezpośredniej
bliskości
skalistych
brzegów,
mało
precyzyjne
mapy
nawigacyjne
okolic,
brzegi
strome
i
wysokie,
dno
głęboko
poza
zasięgiem
kotwicy,
a
więc
brak
możliwości
zatrzymania
się
w
razie
raptownej
mgły
i
utraty
widoczności.
Lawirowanie
na
żaglach
pod
wiatr
bardzo
problematyczne
wobec
braku
miejsca,
konieczny sprawny silnik i duży zapas paliwa do niego. Cieśnina jest uczęszczana przez motorowce.
Tradycyjna
droga
żaglowców
prowadzi
dokoła
przylądka
Horn.
Warunki
meteorologiczne
są
mniej
więcej
takie
same
jak
w
cieśninie,
a
więc
zimno,
wiatry
zachodnie
i
deszcze.
Odpada
niebezpieczna
bliskość
lądu,
można
płynąc
całą
dobę
i
to
na
żaglach,
bo
miejsca
na
lawirowanie
jest
dość.
Prąd
jest
stały
i
przeciwny.
Cały
problem
zależy
od
szczęścia.
Szczęścia
do
wiatru
i
pogody.
Podda
się
Horn
czy
się
nie
podda?
I
po
jakim
czasie
szturmu
się
podda?
Sugestie
nagabywanych
fachowców
niezmiennie sprowadzały się do jednej konkluzji ;
-Ja ci radzę, rób jak uważasz!
Zatem
rozważmy.
Przylądek
Horn
grozi
wyczerpaniem
załogi,
zniszczeniem
żagli,
długotrwałą
żeglugą
w
warunkach
sztormowych.
Rozbicie
czy
zatopienie
jachtu
jest
mało
prawdopodobne,
tylko
w
razie
zderzenia
we
mgle
z
górą
lodową.
Ale
wtedy nasze szanse na uratowanie załogi żadne, gdyż rozbitkowie wydmuchani zostaną na odludny południowy Atlantyk.
W
cieśninie
żegluga
będzie
mniej
męcząca
fizycznie
(postoje
nocne)
będą
okazje
do
przeprowadzenia
niezbędnych
napraw.
Za
to
szanse
na
rozbicie
i
utopieniu
jachtu
bez
porównania
większe.
Ale
ludzie
powinni
się
uratować.
Droga
przez
cieśninę
jest
z
pewnością
krótsza
a
my
jesteśmy
spóźnieni.
Więc
jeśli
tylko
silnik
nie
nawali..
No
a
poza
tym
będą
okazje
do
oglądania,
wyjścia
na
brzeg
i
zbierania
próbek
geologicznych,
rozpoczęcie
badań
lądowych,
zapoznanie
się
z
lodowcem
Ziemi
Ognistej. Ostatecznie jesteśmy wyprawą geograficzną. Ambicje żeglarskie poległy w walce z celami naukowymi.
Płyniemy przez cieśninę !