Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

Z ŻEGLARSKIEGO ŻYCIA WZIĘTE

Saga "MACAJA"

Kim był Konstanty Maciejewicz nie potrzeba żeglarzom przypominać. Przed trzydziestu laty do "Kapitana kapitanów" zgłosiła się deputacja z WYC-u (Warszawskiego Yacht Club'u ZSP) z prośbą o zgodę na nazwanie jego imieniem budowanego przez Klub drewnianego jola.

Jacht zszedł na wodę w lipcu 1971 roku jako s.y. Konstanty Maciejewicz i po dość krótkiej eksploatacji już 26 marca 1973 opływał Przylądek Horn – idąc, jako pierwszy w historii polskich żagli, "pod włos", ze wschodu na zachód. Oba osiągnięcia – zakończona pomyślnie budowa i daleka wyprawa - były wynikiem szczególnego zaangażowania garstki młodych żeglarzy, których nazwiska jako kaphornowców stały się od tej pory znane w żeglarskich kręgach. Nic dziwnego, że Maciek Gumplowicz, Jurek Jaszczuk, Leszek Kosek i "Genia" Moczydłowski są dotychczas emocjonalnie związani z tą jednostką, której poświęcili kilka lat życia a wzamian uzyskali wiele osobistej satysfakcji.

Następni ludzie nie mieli już gopodarskiego podejścia, czasy się zmieniały, jacht wielokrotnie zmieniał właściciela, z reguły brakowało funduszy na remonty i po latach zdewastowany, nadpalony kadłub leżał na pół zatopiony w jednej z greckich zatok. Pomieszkiwały na nim miejscowe kundy portowe, stał się pijacką metą, schronieniem włóczęgów... Oczywiście żadnych opłat portowych nikt nie płacił - było to typowe mienie porzucone.

Zainteresował się nim młody polski biznesmen, programista komputerowy Tadeusz Mościcki. Własna firma szła mu dobrze, będąc płetwonurkiem łatwo znalazł dojścia do żeglarzy, dowiedział się o bogatej przeszłości tego jachtu i pod tym wrażeniem postanowił wskrzesić historyczną jednostkę a przy tem uzyskać własny statek do wypraw nurkowych. Kupił wraka (do skasowania pieniędzy właściciel stosunkowo łatwo się znalazł) i przystąpił do remontu.

Jego historia to prawdziwa saga, długa, zawiła a kosztowna. Jeżeli Tadeusz kiedyś ją napisze - będzie napewno pouczająca ... Ja postaram się krótko:

Na swoje nieszczęście - Tadek związał się z "Macajem" i jego rezurekcja emocjonalnie. Mimo, że
szukał i chętnie wysłuchiwał rad, nie zawsze się do nich stosował. Nie mając własnego żeglarskiego
doświadczenia trudno mu było podchodzić do nich krytycznie a generalnie każdy następny doradca kasował mu z pamięci rady poprzednika. W kolejnych rundach tym ostatnim byl przeważnie ktoś przebywający w Grecji, ktoś kto chciał przy jachcie popracować - i brać za to pieniądze. No bo było widać gołym okiem, że te pieniądze są do wzięcia.

Wśród konsultantow była również, oczywiście, "stara gwardia": Jaszczuk, Gumplowicz... Od samego początku, wbrew emocjom, powstała kwestia ekonomicznego sensu takiego remontu. Kompletna praktycznie odbudowa drewnianego jachtu wyniesie przecież drożej niz zakup, nawet nowej, jednostki z LPS-u. Gdy jednak z "wyższych" racji zapadła już decyzja remontu bez wględu na większe koszty, następną decyzją do powzięcia było kto i gdzie ma remont przeprowadzać.

Tadeusz zdecydował się na Grecję, mimo rad przewiezienia resztek jachtu do Polski, gdzie - mimo
obowiązków zawodowych - miałby jednak łatwiejszy osobisty nadzór nad robotami. Różni wykonawcy w Grecji podejmowali się wykonania swojej "działki", robili to lepiej, gorzej - lub wcale nie, wchodzili sobie w paradę, miejsce remontu trzeba było zmieniać. Właściciel co chwila był wzywany do podejmowania decyzji i do płacenia (- "jak nie ma forsy to dalej nie robimy !") więc brał kasę, wsiadał w samolot i leciał do Aten.

Potrzeba generalnego wykonawcy stała się wreszcie oczywista. W kraju morskim jak Grecja o to nie trudno. Stocznia jachtowa pana Ploutakisa w Pireusie podjęła się zlecenia. Tadeusz mógł spokojniej pracować i zarabiać w Warszawie, prawidłowy postęp robót został zapewniony, co potwierdzały regularne telefony o dalsze fundusze od złotoustego Ploutakisa. Ten jednak okazał się jeszcze większym hochsztaplerem niż wszyscy poprzedni bo już prawie nic poza braniem pieniędzy nie robił.

Ciężko doświadczony Tadeusz postanowił wreszcie wysłać do Grecji swojego rzeczoznawcę i pełnomocnika. Wybór padł na znanego z pryncypialności kapitana i prawnika Bolesława Kowalskiego, który pojechał czyścić te stajnie Augiasza i przypiął się do Ploutakisa niczym buldog. Roboty poszły do przodu ale Ploutakis nie nawykły do takich bezkompromisowych kontrahentów wkrótce salwował się skargą do greckiego sądu.

Po trzech dopuszczalnych przepisami wizowymi miesiącach pobytu Bolek wrócił do Warszawy, problem Tadeusza pozostał w Grecji. Był to już trzeci - a może i czwarty rok remontu. Maciejewicz zaczynał już wprawdzie ponownie wyglądać jak jacht ale mimo wielu dziesiątkow tysięcy dolarów już w niego utopionych, dalsze wydatki były niezbędne. Równolegle z remontem jachtu szło planowanie towarzyskiej wyprawy nurkowej przez Morze Czerwone na Seszele. Poza powitaniem roku 2000 Tadeusz miał tam egzotycznie wziąć swój opóźniony remotem ślub, kapitanować miał Maciek Gumplowicz, pomocą żeglarską i trochę nurkową miał też służyć niżej podpisany (obaj z Polskiego Yacht Club'u w Londynie).

Wtedy niestety, Tadeusz "spuchł" finansowo. Naprawdę trudno się dziwić, niemniej spowodowało to perturbacje. Pojawił się nowy partner z Warszawy, Łukasz Młynarski. Też płetwonurek i młody biznesmen ale z początkowego, surowego kapitalizmu. Pieniądz jest królem i wszystko załatwi, każdego kupi. Nowy współwłaściciel grał teraz pierwsze skrzypce bo miał kasę.

Zostawił na jachcie obdarzonego pełnym zaufaniem pełnomocnika. Był to kolejny nurek, niedawno zwolniony z Legii Cudzoziemskiej Nowo Zelandczyk - ksywa "Kiwi". Paszportowo nazywał się Hamish Sambs a jak naprawdę to kto wie ? Wiadomo przecież, że Legia zapewnia swoim weteranom nową tożsamość. Tak czy owak nowi ludzie okazali się zwolennikami rozwiązań szybkich i zdecydowanych a w razie potrzeby siłowych. Remont posuwał się do przodu. Pieniądze i stały nadzór zapewniały napół wojskową dyscyplinę, jednak nie mogły zapewnić ani serca do roboty ani prawidłowości jej wykonania.

Przyjacielska wyprawa na Seszele przeksztalciła się w plan komercjalnego poszukiwania i eksploatacji wraków u brzegów Madagaskaru... Nominalny właściciel większości udziałów w jachcie przestał mieć cokolwiek do powiedzenia. Co zresztą było mu nieraz, w mało subtelny sposób - chociaż może bezwiednie - okazane. Pieniądz rzadko przemawia subtelnie.

Żeglarska załoga z Londynu nadal przyjeżdżała do Warszawy i Aten by konsultować remont i wyposażenie jachtu oraz organizować nadchodzący rejs. Na dogadanie nowych warunkow uczestnictwa, w nowym profilu wyprawy nie było stosownej okazji i sprawa czekała na konieczne zebranie się wszystkich zainteresowanych na jachcie - przed ostatecznym wyruszeniem. Najpilniejsze było doprowadzenie Maciejewicza do stanu morskiej gotowości w terminie takim aby zapewnić dobre meteo-nawigacyjne warunki planowanego rejsu.

Termin ten wreszcie nadszedł. Zamiast wszystkich - na jachcie znalazł się tylko Kiwi i dwóch żeglarzy z Londynu czyli kapitan Gumplowicz i J. Knabe. Właściciele pozostawali w Warszawie, każdy ze swojego ważnego powodu. Kiwi powiedział, że zaraz wypływamy ponieważ jacht jest gotowy i ma być pilnie dostarczony na miejsce poszukiwań. Kapitan powiedział, że póki nie było rozmowy i umowy o "dowóz" z właścicielami a kasy nie ma na pokładzie - nigdzie nie płyniemy. Nie było to w smak nawykłemu do posłuchu Kiwiemu ale nie popłynęliśmy.

Następne dwa dni zeszły na telefonach do Warszawy, generalnych porządkach, sprawdzaniu gotowości zgromadzonego sprzętu i rozmowach, w których Kiwi nie pozostawił żadnej wątpliwości, że czuje się decydentem a nawet właścicielem Maciejewicza. Ostrzegł, że doskonale zna się na wszystkim i będzie pilnie nadzorował prawidłowość wykonywania naszych obowiązków na jachcie. Zapowiedział, że ta wyprawa jest "dużo większa niż my" oraz, że przywykł był do ślepego posłuszeństwa zgodnie z maksymą: "Jeżeli ja mówię skacz - to skaczesz !" Generalny brak zrozumienia i entuzjazmu ze strony żeglarskiej dla tego nowatorskiego 'modus vivendi' na jachcie prowadził do rosnącej frustracji. Język używany stawał się coraz bardziej wulgarny. Miarę przebrała chyba indagacja przez kapitana na temat nieuzgodnionej obecności broni palnej na pokładzie.

Normalnie niepijący Kiwi wróciwszy z baru w środku nocy nagle oznajmił, że ma nas dosyć, nie spełniamy jego oczekiwan i mamy się natychmiast wynosić z jachtu. Poparł to dalszymi przekleństwami i co więcej - rękoczynami. Dalsze współżycie z psychopatą na jachcie, w oczekiwaniu na spóźniających się właścicieli – nie mówiąc już nawet o szansach współpracy w dużym projekcie na dłuższa metę, stało się niemożliwe.

Po spakowaniu manatków i wyprowadzce złożyliśmy meldunek o zajściu na policji aby otrzymać jakieś potwierdzenie dla właścicieli, że cała afera nie jest wytworem naszej chorej imaginacji. Kiwi pojawił się wkrótce na komisariacie, w kajdankach. Nadal agresywny, nadal przedstawiający się za właściciela, nadal obawiający się naszego powrotu na jacht.

Nam to już było nie w głowie. Kilka godzin refleksji potwierdziło przekonanie o szczęściu w nieszczęściu. Dobrze, że sprawa rozwiązała się zanim wyprawa ruszyła, w porcie a nie w morzu. Łukaszowi trudno było uwierzyć w to co się stało. Gdy stało się jasne, że nasza współpraca jest zakończona z winy Kiwiego, zapewnił telefonicznie, że zwróci nam poniesione wydatki. Rachunek czeka na uregulowanie już ponad 15 miesięcy. Widocznie Kiwi cieszy się nadal pełnym zaufaniem.

„Maciejewicz” do Madagaskaru nie dopłynął. Wrócił cieknący z Port Sudanu, podobno jest na sprzedaż... znów w Grecji. Pewnie to jeszcze nie koniec sagi "Macaja". Ale koniec mojej opowieści, spisanej żeglarzom ku przestrodze i nauce. Zawszeć to lepiej wiedzieć i cudzych błędów nie powtarzać.

Jerzy KNABE kwiecień 2001